Bauhaus: koncert w Lucerna Music Bar (Praga; Czechy; 23.10.1998)
Peter Murphy i Tomasz Beksiński
Dlaczego relacja z koncertu, który odbył się dwadzieścia lat temu sprawia, że czuję jakbym tam był, słuchał muzyki na żywo razem z Tomaszem Beksińskim? Dlaczego zaś dziś (mimo wielu doskonałych propozycji koncertowych w nurtach: post punk, cold wave, synth pop) nie powstał ani jeden tekst pozwalający doświadczyć tego, co działo się na scenie i pod nią?
Nie wiem – być może wynika to z lenistwa, braku wiedzy i wrażliwości współczesnych „dziennikarzy” muzycznych. Narzędzia do publikacji są co prawda doskonalsze, ale nawet one nie są w pełni wykorzystywane. Brak umiejętności? Być może. Lenistwo polskich żurnalistów „położyło” wiele wspaniałych muzycznych doznań, z których sporo czytelników i słuchaczy mogłoby czerpać – i „położy” pewnie pozostałą resztę tego, co ma wydarzyć się wkrótce w sferze muzyki na żywo.
Jest też druga strona medalu – niechlujstwo i wyścig szczurów, znaki pogardy względem wysiłku muzyków i organizatorów wydarzeń. Pamiętam, jak podczas świetnej imprezy Same Old Madness (której patronowały Wave Press i Transmission / Transmisja), jakiś traktujący równą miarą dupapolo i muzykę blogasek publikował serię zdjęć z odbywających koncertów – myląc (pewnie z pośpiechu) nazwy wykonawców, a nawet klubu. Pora umierać? Chyba tak. Najpierw jednak „let’s go living in the past” – przenieśmy się (dzięki Tomaszowi Beksińskiemu) pod scenę, na którą już za chwilę wejdzie Peter Murphy…
Szymon Gołąb
„Parafrazując powiedzonko „przez żołądek do serca”, wyznać muszę, że kilka utworów muzyki rockowej i poważnej trafiło do mojego serca przez ekran. Koncert b-moll Czajkowskiego usłyszałem we włoskim gniocie Nieuchwytny morderca. The Sound Of Silence Simona i Garfunkela wzruszyło mnie do łez w Absolwencie, a Fool On The Hill poznałem dzięki telewizyjnej adaptacji jakiegoś kryminału Francisa Durbidge’a w Teatrze Kobra. Gdy w 1985 roku poszedłem do kina Skarpa na The Hunger – po polsku Zagadkę nieśmiertelności – zaistniał dla mnie Bauhaus. Dwa lata po jego rozwiązaniu! Ale lepiej późno niż wcale. Poza tym, wykorzystany w filmie utwór Bela Lugosi Is Dead opowiada przecież o aktorze grającym Draculę – wampira. A wampiry są undead – choć martwe, nadal żyją. Podobnie żył Bauhaus. Przez kolejnych 15 lat. Undead.
O reaktywacji tej słynnej grupy, poniekąd odpowiedzialnej za powstanie gotyckiego rocka, dowiedziałem się latem w Londynie, gdy Jacek „Mega Disc” Leśniewski kupił najnowszy numer „Record Collectora”. Od tamtej chwili czekałem. Byłem bowiem pewien, że charyzmatycznie niesamowity Peter Murphy wraz z kolegami wystąpi gdzieś w pobliżu. I nie omyliłem się – na wieść o praskim koncercie postanowiłem rozprawiczyć południową granicę Polski po raz pierwszy odwiedzić Czechy, państwo XIII. Století, Lemoniadowego Joe i Morgiany.
Praga jest miastem niezwykłym i fascynującym. Niestety, nie w pełni doceniłem jej walory, gdy wymięty i niedospany wypełzłem nad ranem z pociągu. Byłem wprawdzie na moście, z którego spadał do Wełtawy Jon Voight w filmie Mission Impossible, oraz widziałem dom, w którym diabeł porwał Fausta… ale oczy mnie piekły i musiałem oddać się na chwilę w objęcia Morfeusza dzięki uprzejmości przyjaciół moich przyjaciół. Dlatego po zapadnięciu zmroku, czułem się w klubie Lucerna jak ryba w wodzie – tfu! – jak wampir w trumnie. Ze stoickim spokojem i gotyckim dystansem schodziły się zewsząd dzieci nocy. Przeważał język polski. Ciekawe, dlaczego nasi organizatorzy imprez rockowych nie pomyśleli o wykorzystaniu szansy powrotu Bauhausu i nie zaprosili tej znowu żywej legendy do naszego kraju?
Lucerna Music Bar w Pradze (źródło: jankuca.com)
Z tradycyjnie obowiązkowym półgodzinnym opóźnieniem zgasło światło, a dudniące rzężenie basu wypełniło nasze uszy. Potem rozsunęła się czarna kurtyna. Na stojącym na piedestale ekranie pojawiła się znajoma, nawiedzona twarz. Rozbrzmiała muzyka. Double Dare. Na scenie Daniel Ash, David Ash i Kevin Haskins. Czarno-biały Peter Murphy obecny wciąż tylko obrazem i głosem. Muzyka dudni, pulsuje, narasta. Dreszcze biegną po krzyżach jak oszalałe mrówki w rozkopanym mrowisku. Jest dobrze! Jest bardzo dobrze!
Peter Murphy (źródło: vk.com/bauhausmusic)
Mistrz zmaterializował się na estradzie przy drugim utworze: In The Flat Field. Przypomniały się video kasety Archive i Shadow Of Light. Murphy nie stracił nic ze swojego dawnego wigoru i wił się po scenie niczym Święty Wit w epileptycznym tańcu. Stroboskopowe światła czyniły ten taniec jeszcze bardziej upiornym i odrealnionym. To nie był tylko koncert, to był teatr. Tragedia czy komedia, źródło jest to samo: samotność i trwoga rodzą w nas teatr – napisał kiedyś Jean Louis Barrault. To gra skazanych na śmierć. Ludzie w teatrze odtwarzają śmierć, niebezpieczeństwo, zbrodnie, choroby, lęk, samotność, grozę – ale wybielone. Zastrzykują sobie szczepionkę śmierci. Na scenę wprowadza się dżumę i przecina wrzód wszystkich władających nami czarnych sił. Doznajemy oczyszczenia.
Peter Murphy (źródło: vk.com/bauhausmusic)
Dziwne rzeczy działy się z moją duszą, gdy Bauhaus wykonywał kolejne utwory: Hollow Hills (wiszące nad sceną żarówki zapalały się i gasły, gdy przechodził koło nich Peter Murphy), Boys (artysta kokieteryjnie okręcił się szalem typu boa), Dark Entries, She’s In Parties, Passion Of Lovers, Kick In The Eye… Zaskoczeniem była zupełnie obłąkana, GENIALNA wersja kompozycji Brendana Perry’ego Severance. O ile Brendan mamrotał głosem księdza zapraszającego na nieszpory, Murphy zrobił z tego utworu Dead Can Dance prawdziwie gotycki majstersztyk, a narastający gitarowy finał przypominał orgazm (i dla niektórych chyba nim był).
Peter Murphy (źródło: vk.com/bauhausmusic)
Właściwy set trwał godzinę. Nagrodzeni gromkimi brawami artyści wyszli na trzy bisy. Najpierw wykonywali tylko covery: Telegram Sam, Ziggy Stardust i The Passenger (ten ostatni tchnął życie nawet w najbardziej zmumifikowanych Gotów na sali), a potem… Na specjalnym katafalku stanął świecznik, a charakterystyczny perkusyjny rytm zwiastować począł, że się na coś Lugosi. Poczułem się jak David Bowie: szukałem wokół smakowitej szyi, podczas gdy nietoperzasto wymachujący peleryną Murphy kreował na scenie Zagadkę nieśmiertelności. Bela Lugosi Is Dead. Stałem jak zahipnotyzowany i doszedłem do jednego wniosku: Peter Murphy powinien grać Drakulę. Byłby równie dobry jak Christopher Lee.
To mógł być tylko finał. Kevin Haskins wrzucił pałeczki w tłum. Zapaliły się światła. Sen? Na szczęście nie. Naprawdę byłem w Pradze. Czekał mnie 14-godzinny powrót do Warszawy. Noc w pociągu. Horror! Ale po spotkaniu z Bauhausem nawet największy horror mógł być jedynie komedią. Nie tylko ja opuściłem Lucernę jak w transie. Blisko zaprzyjaźniona Pani Doktor z Uniwersytetu Jagiellońskiego czuła się jak Catherine Deneuve. Była pod samą sceną i powiadała z wypiekami, że widziała kroplę potu spływającą po nosie Petera Murphy’ego i że był to najwspanialsza chwila w jej życiu. Jesteśmy bezradni wobec magii Bauhausu. Jak wobec hipnotyzującego spojrzenia przekrwionych oczu Księcia Ciemności. Listen to them; children of the night – zachęcał kiedyś dobrotliwie, z węgierskim akcentem, Bela Lugosi – what sweet music they make! Miał rację”.
Tomasz Beksiński
Relacja ukazała się w magazynie „Teraz Rock” 1/1999. Publikacja za stroną beksa.ovh.org, archiwizującą część dorobku piśmienniczego Tomasza Beksińskiego.
Wpis partnerski z Tomasz Beksinski – Tribute (TBT)
Pomnik-popiersie na tle minimalistycznej, czarno-białej struktury, z lekkim efektem rozmycia. Ów motyw, zgrabnie uchwycony na afiszu wydarzenia, może mieć dwojaką wymowę. Z jednej strony powracający wielokrotnie element teledysku „The Heiress” Drab Majesty, który mimowolnie przywodzi na myśl fluorescencję i magnetyzującą mozaikę lat 80-tych; drugi, bardziej uniwersalistyczny wymiar? Nie szukając daleko – symbol odrodzenia, renesansu, rozkwitu.
Ten swoisty fenomen można spokojnie opisać też przez pryzmat minionej soboty (9 kwietnia) w warszawskim klubie Chmury i goszczących w nim tego wieczoru zespołów: PAST, Charnier i Drab Majesty – ostatniej generacji grup, za sprawą których scena post-punk / new wave / cold wave przeżywa swoją drugą młodość.
Past (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak
PAST. Małgorzata Przyszłość (wokal, klawisze), Darek Sem (gitara), Kamil (gitara) i Tomasz Suchy (perkusja) – nikomu, kto uważa się za konesera dobrych dźwięków i rodzimej zimnej fali, nie muszę chyba przedstawiać dodatkowo powyższego składu. Kapela uformowana w sercu Mazowsza uświetniła swoją obecnością sobotni rozkład jazdy w Chmurach, grając jako pierwsza. Stołeczno-praski klimat służy z pewnością PAST, który powrócił na podwórko 11 Listopada po połowie roku (wrzesień 2015: Release Party + Ukryte Zalety Systemu& Klipsy Panda). I uczynił to w zaiste wyśmienitej kondycji! Chylę czoła zwłaszcza przed wokalistką, której warunki głosowe stawiały niezwyciężony opór niedomaganiom zdrowotnym do samego końca występu. W sobotnim menu PAST, poza nagraniami znanymi bardziej koncertowym „wyjadaczom”: „Smutno”, „Ściana”, „Koniec”, „Warszawa” oraz równie ciepło przyjętej, niedawno skomponowanej „Czarnej”, nie mogło zabraknąć repertuaru z doskonale przyswojonego już przez fanów Demo (2015): „Pytania”, „Budzik”, „Ulrike”.
Past (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak)
Pozwolę sobie uczynić w tym miejscu wtręt, zatrzymując się przy pierwszym z wymienionych tytułów. „Ja mam żałobę po swoim życiu. Smutny jest ten świat. Za dużo zakazów” – jak wymownie wybrzmiały te słowa, po krótkim acz dosadnym nawiązaniu przez Małgorzatę do ostatnich wydarzeń w sferze polityki rodzinnej, które wzburzyły opinię społeczną. Nie jest to jedyny zresztą tekst PAST, manifestujący niezgodę na warunki, w jakich przyszło nam żyć (tudzież wegetować). I chwała PAST-punkowym buntownikom za to, że poza bezbłędną w aranżacji i nastrojach szatą muzyczną, dostarczają odbiorcom innej wartości dodanej – ważkich treści… I pobudki do myślenia (!)
Charnier (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak)
Charnier. O tym, że warto mieć zwrócone oczy na niderlandzką scenę muzyczną, świadczyć może z pewnością drugi tego wieczoru występ – muzycznych gości z Belgii właśnie. Bez cienia wątpliwości ani przesady mogę poświadczyć: dawno do moich kubków słuchowych nie dobiegła tak wirtuozerska, tchnąca nowatorskim podejściem gra keyboardzisty! Aranżacyjny przepych i synthowe wariacje uwypuklone zostały zwłaszcza podczas „Gloomy Sunday”, ”Another Floor” i „Can’t you remember”. Powiedzenie – czym dalej, tym lepiej, sprawdziło się w przypadku koncertu Charnier co do joty. Otwierający go „Wakened Cries” oraz finiszujący „Bodies Flap Out” – który przywoływał bardziej chropowatą, jeśli nie lekko garażową odsłonę grupy, wypadły wiele bardziej blado od (szczęśliwie większej) reszty materiału, którym uraczył nas Charnier.
Charnier (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak)
Pewną desynchronizację wprowadzał wokal, kompensowany jednak niespożytą ekspresją frontmana grupy, która nadawała koncertowi belgijskiego trio pokładów energetyzującej mocy. Mimo kilku „ale”, po sobotnim przebiegu spraw spokojnie mogę zestawić nazwę Charnier obok takich znakomitych reprezentantów cold synth, jak: Das Kabinette, Unidentified Man, czy choćby polskiego Alles. Dodając do tego fakt, że zespół ma na koncie jedyny – póki co – w swoim dorobku regularny krążek „Charnier” (2015), utrzymuję że trzyma w zanadrzu niejedną ciekawostkę i jako debiutancki, rokujący kolektyw, nie spocznie na laurach.
Drab Majesty (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak)
Drab Majesty. Ten koncert domagał się absolutnie dłuższego czasu! Kanadyjski duet zaczarował każdy zakątek Chmur, przenosząc wszystkich w nim zebranych do krainy nibylandii, wibrującej najwyborniejszą paletą dream wave’owej nostalgii. Lwia część zaprezentowanego materiału pochodziła z ostatniego albumu Careless, wydanego w zeszłym roku nakładem Weyrd Son Records: „Hallow”, „The Foyer” i „Unknown to the I”. Pojawiło się też nagranie „Cold Soul”, goszczące na razie jedynie w koncertowych odsłonach Drab Majesty. Dodatkowym smaczkiem, który dopełnił broniącego się samego w sobie muzycznego kontentu, był sceniczny wizerunek muzyków, flirtujący z imażem takich ikon noworomantycznej sceny lat 80-tych, jak Visage czy A Flock Of Seagulls.
Oto cudowna machina czasu przeniosła nas tam na trzy kwadranse – daję słowo, że nie tylko ja dałam się porwać tej iluzji! Gama wzruszeń, hipnotyzujące przestrzenie dźwięków, nowofalowy kunszt gitarzysty. Wszystko to razem przywołujące gigantów gatunku (znów) sprzed trzech dekad: The Chameleons, Love And Rockets, Lowlife, Sad Lovers and Giants… Równolegle zachowany efekt świeżości i – mimo relatywnie krótkiego stażu i skromnego dorobku Drab Majesty (pierwsze wydawnictwo „Unarian Dances” w formie kasety, datowane na 2012 rok – bezdyskusyjna dojrzałość swojego warsztatu i kompozycji. Dlatego boleję nad tym, że na koncertowej trackliście zabrakło chociażby: „Everything is sentimental” (Careless, 2015) – absolutnie faworyzuję ten tytuł! – „The Heiress” (Careless, 2015), „Entrances and exits” (Careless, 2015) czy „Pragmagick” z debiutanckiego albumu grupy (Unarian Dances, 2012).
Drab Majesty (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak)
Oby do (bardzo) rychłej, powtórnej wizyty muzycznych magików z Drab Majesty w Polsce! Niech skrypt wrażeń z mojej strony uzupełnią jeszcze dwa wpisy, zaczerpnięte ze strony zespołu: „Hauntingly beautiful melodies that brings you in a gloomy state of mind. Perfect for the end of summer.” i „If you’re into anything retrowave, this is worth your time”. Po stokroć TAK – każda minuta na koncercie Drab Majesty w minioną sobotę była na wagę złota!
Krucza (afterparty). Niewątpliwym dopełnieniem wieczoru zimnego zagłębia stołecznych imprez (a takim, w mikrośrodowisku dark independent, są od dobrego czasu Chmury), stał się ponad trzygodzinny set Aleksandry Kruczej, bez udziału której trudno wyobrazić sobie tak kultowe wydarzenia, jak cykliczne edycje Gothoteki. „Ambasadorka szeroko pojętej zimnej fali i post punka” – trudno o trafniejsze określenie tej obdarzonej w identycznym stopniu wrażliwości muzycznej, co wysublimowanego zmysłu artystycznego.
Krucza (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak)
Nie dziwi więc, że ten punkt sobotniego programu odgórnie zaliczałam do „pewniaków”! Krucza, z właściwą sobie swadą i wyczuciem, przemyciła z kręgów cold wave zarówno kanon gatunku: Siekierę, Madame (co wzbudziło żywe zainteresowanie muzyków z Drab Majesty, partycypujących z nami jakiś czas), Siouxsie and the Banshees; jak i młodszych przedstawicieli zimnej sceny: Wieże Fabryk, Belgrado, Minuit Machine, The Soft Moon, Ploho (!).
Jedyną smutną konstatacją była obserwacja sukcesywnie topniejącej frekwencji i pewnego odsetka osób, które znalazły się na parkiecie (nie umniejszając nikomu) chyba tylko z czystego przypadku. Aby nasze niszowe środowisko rosło w siłę, potrzeba zdecydowanie żywszego odzewu tych, którzy się z nim prawdziwie i z pasją identyfikują. Czego sobie i wam życzę!
5 Urodziny Tomasz Beksinski – Tribute (TBT): Transmitter dj set (Mokoteka; Warszawa; 02.04.2016)
Tomasz Beksinski – Tribute (TBT), jeden z najprężniej działających polskich kolektywów skupionych wokół muzyki z nurtów: dark / cold wave, post punk, synth pop, ehereal, gothic / progressive rock obchodził niedawno piątą rocznicę powstania. Z tej okazji w warszawskim klubie Mokoteka odbyło się spotkanie członków TBT, jego miłośników oraz wszystkich, którzy chcieli – po prostu – przypomnieć sobie nagrania prezentowane niegdyś w audycjach Tomasza Beksińskiego, a także posłuchać muzyki, którą mógłby przedstawiać współcześnie na radiowej antenie.
Tomasz Beksinski – Tribute (TBT) istnieje właśnie po to, aby przypomnieć słuchaczom, że muzykę można uprzystępniać w formie o artystycznych walorach, kierując się nie tylko doskonałą o niej wiedzą, ale także – a może przede wszystkim – czysto ludzką wrażliwością. Muzyka istnieje jako ilustracja nastrojów, wspomnień i uczuć. Ten właśnie fenomen jej obecności w kulturze rozumiał Tomasz Beksiński – i czynił zasadą swoich radiowych seansów. Niestety – właściwa mu (i od lat coraz bardziej zyskująca na popularności w światowych rozgłośniach) forma prezentacji muzyki została obecnie zaprzepaszczona w polskim eterze – wyparły ją: dyletantyzm, przypadkowość, chaotyczność i nieprzemyślane poszukiwanie komercyjnego sukcesu przez specjalistów od „programowania playlist”… Posłuchajcie jak brzmi różnica:
TBT jest alternatywą dla wspomnianych zaniedbań, kontynuując dzieło (bo o dziele wprost i bez cudzysłowu należy tu mówić) swojego patrona. Oto wybrane próby tego, co oferuje istniejąca na Facebooku strona kolektywu – chociażby dla fanów nowoczesnych brzmień cold wave:
…oraz klasycznego repertuaru prog-rockowego:
Jako Transmitter zaprezentowałem tego wieczoru kilkugodzinny set złożony z nagrań wykonawców, którzy istnieją w świadomości polskiego słuchacza właśnie dzięki audycjom Tomasza Beksińskiego (Joy Division, Blancmange, John Foxx, White Door, Deine Lakaien…) w połączeniu z najnowszą muzyką z kręgów cold wave, post punk, synth pop. Znaczącymi elementami setu były utwory nurtu nowej chłodnej elektroniki z Ameryki Łacińskiej (między innymi kompilacja Memorias de un Continente), a także – doskonale przyjęte przez publiczność – nagrania wykonawców z Europy Wschodniej (Rosja, Gruzja, Ukraina, Polska, Czechy…). Ten ostatni składnik setu być może powróci jako cykliczna impreza w Mokotece – warszawskim klubie, który gościł wydarzenie.
Próby muzycznych nastrojów na 5 Urodziny Tomasz Beksinski – Tribute (TBT) można wysłuchać po kliknięciu na zamieszczony poniżej plakat imprezy.
5 Urodziny Tomasz Beksinski – Tribute (TBT) / plakat wydarzenia / kliknij w celu wysłuchania muzyki (player VKontakte)
Mokoteka, nowy kameralny klub na warszawskim Mokotowie, okazał się miejscem nader gościnnym i przyjaznym dla prezentowanej muzyki oraz jej słuchaczy – tak pod względem nastroju (i wystroju) wnętrza, jak i stworzonej atmosfery. Jest w tradycji kolektywu TBT spotykać się na imprezach rocznicowych każdorazowo w innym ze stołecznych lokali (dwa lata temu był to Plan B) – Mokoteka okazała się być dobrym wyborem w tym roku.
Klub składa się z dwu sal, z czego przeznaczenie jednej dla muzyki i tańca zapewnia didżejowi spore możliwości w zakresie operowania głośnością, a tańczącym swobodę ekspresji. Dobre nagłośnienie, generator dymu, oraz kolorowe lampy pomagają w osiągnięciu nastroju. Napoje są dobre i w przystępnych cenach. Urzeka muzyczna wiedza właściciela – także z historii polskiej zimnej fali. Posłuchajcie SS TIL…
Kolektywowi Tomasz Beksinski – Tribute (TBT) życzę nieustannie wysokiego poziomu artystycznego i wielu słuchaczy! Dziękuję za możliwość okresowego uczestnictwa w jego projektach.
Jedyny koncert duetu Lebanon Hanover w Polsce. Samo wydarzenie na Facebooku to ponad półtora tysiąca zapisanych i obserwujących. Rzeczywiście – dla godziny z muzyką legendy (duet Larissa & William zasługuje na to miano) nowoczesnej zimnej fali – warto było czekać i podejmować trud nawet dalekich podróży. Nomadyzm to zresztą (szczególnie dla współczesnego człowieka) nic „trudnego”… O tym, między innymi, opowiada chłodna poezja utworów Lebanon Hanover. Koncert brytyjskiego duetu był najważniejszym punktem doskonale zorganizowanej imprezy, która zakończyła się… Około wpół do szóstej rano. Można więc było się nasycić? Tak, ale z niewielkimi wyjątkami w tej dobrej strawie, jaką przygotowała nam warszawska Hydrozagadka.
Lebanon Hanover (fot. Łukasz ‚Black’ Maślak)
Lebanon Hanover występował po przygotowującym publiczność (oba kluby – Hydrozagadka i Chmury wypełnione były po brzegi) polskim zespole Undertheskin. Koncertu Krakowian (drugiego już na warszawskiej Pradze) niestety nie słyszałem (mea maxima culpa, praeterit figura hujus mundi – z naciskiem na „hujus” pod adresem komunikacji autobusowej), szkoda – zespół w krótkim czasie zdobył znaczną popularność na nowej scenie cold wave w Polsce. To zaś, co zaprezentowali Brytyjczycy… W zatłoczonej sali można było poczuć się (i nie jest to przesadą) podobnie jak kilkadziesiąt lat temu podczas wystepów Joy Division. Oszczędność środków muzycznych i scenicznych, doskonale (i w ten jedyny, właściwy sobie sposób) grający na basie William, eteryczny głos czarnowłosej Larissy… Pomimo rytmiczności granych utworów publiczność przez znaczną część koncertu stała nieruchomo. Muzyka Lebanon Hanover to rodzaj podskórnej żywiołowości, która apeluje do uczuć, wrażeń, nastrojów – i ten właśnie żywioł zdawał się udzielać słuchaczom. Wspaniale (nie znajduję innego słowa) zabrzmiał na bis utwór „Sunderland”, posłuchajcie:
KATZ – duet didżejski sióstr Nagel (okrojony tej nocy – grała tylko Jagoda, Paula zajmowała się – koncertowo zresztą – organizacją wydarzenia) krótkim setem rozpoczął afterparty w Chmurach i… Powinien być za nie odpowiedzialny w całości. Podobnie jak podczas styczniowej imprezy „Same Old Madness” Jagoda powołała dla tańczących muzyczną ekstazę cold wave, oldschool EBM i post punka w nader zgrabny (i kunsztowny) sposób zmiksowaną w całość. Dobrze, że połowa KATZ powróciła jeszcze na zakończenie afterparty. Pełny parkiet do rana! Taniec!
Wiktor Skok (Jude) i Marcin Regucki (Alles) też zgromadzili na swoich „technicznych” setach z płyt winylowych znaczną publiczność, ale… Złożoną raczej z zaciekawionych niż tańczących. Szczególnie niestrawna była dyskotekowa mieszanka w wykonaniu (z licznymi potknięciami i ekspresją złych emocji) Wiktora Skoka. Marcin zagrał OK, przemycając nawet kilka rytmów cold wave (Boytronic, Inhalt). W ich setach zabrakło przede wszystkim spójności z klimatem koncertu głównego artysty wieczoru. Czasy w których „didżej był bogiem” już dawno minęły.
Co więcej? Tylko drobne napomknięcie, że William Maybelline (czyli Qual, połowa Lebanon Hanover) wystąpi w Chmurach już 15 kwietnia, supportowany przez Sexy Suicide. Warto czekać!
80’s Again! (ogólnopolska konferencja naukowa; Pałac Kazimierzowski, ul. Krakowskie Przedmieście 26/28, Warszawa; 8-9 marca 2016)
Wytwórnia muzyczna 80’s Ladies Records, film „Kung Fury”, impreza „Synths Of 80’s”… Na pewno kojarzycie te fenomeny. Fascynacjastylem lat osiemdziesiątych wykracza jednak już poza internet, kluby i sale kinowe. Na początku marca odbędzie się w Warszawie… Konferencja naukowa dedykowana estetyce a’la „ejstis”.
Rozpiętość tematyczna tego dwudniowego wydarzenia (8-9 marca) obejmie różne dziedziny sztuki i rzeczywistości – co oznacza, że „80’s Again!” jest chyba najważniejszym (jak dotąd) pomysłem na przybliżenie szerokiemu gronu polskich odbiorców niezwykłego świata sztuki lat osiemdziesiątych. Zapraszam do lektury obszernego wywiadu z Mariuszem Korycińskim – jednym z organizatorów konferencji.
„80’s Again!” Skąd pomysł? Kto jest organizatorem?
Jestem miłośnikiem wszystkiego, co związane z latami osiemdziesiątymi, pomyślałem więc, że fajnie byłoby zorganizować konferencję związaną z czymś, co się lubi. Lubię jednak wiele rzeczy, które raczej nie nadawałyby się do konferencyjnych rozważań… więc zdecydowałem się na tę tematykę dlatego, że lata osiemdziesiąte cieszą się sporą popularnością. Powstają przecież filmy inspirowane ówczesną poetyką – jak Gość Wingarda, Dziewczyny śmierciStraussa-Schulsona; internauci zakładają strony i profile poświęcone tamtemu okresowi, jak 80s music/movie Rewind czy The 80’s Guy.
Konferencję da się przygotować samemu, choć to cholernie trudne. Dlatego poprosiłem o pomoc osoby, z którymi już wcześniej współpracowałem. Założyliśmy Klub Filmowy im. Jolanty Słobodzian, do którego należą: Aneta Jabłońska – badająca twórczość Witkacego i Gombrowicza; Ada Brenda-Mańkowska – zajmująca się paradokumentami, Paweł Jaskulski – twórczością Nasfetera i Barańskiego, Maja Garlińska – asertywnością w XIX wieku i Anna Kowalczyk – literaturą drugiej połowy XIX wieku. Pomagają nam też Robert Zybrant – rysownik fotorealista i Karol Gorec – poeta. Z autorem oprawy graficznej konferencji Stefanem Roniszem robię wspólnie krótkie filmy. Jak widać, są to osoby o różnych zainteresowaniach, więc o nudzie nie może być mowy.
80’s Again! (plakat wydarzenia / projekt: Stefan Ronisz / źródło: materiały organizatora)
A o samej Słobodzian dowiedziałem się przypadkowo, rozmawiając z Renatą Lis, autorką książki Ręka Flauberta. Wywiad poszedł w „Odrze”; jest też dostępny w internecie. Pani Renata zapytała mnie, czy słyszałem o Jolancie Słobodzian, a ja nic – pokiwałem głową, że niby znam, bo było mi głupio przyznać się do niewiedzy. Później pobiegłem do biblioteki. Okazało się, że pani Jola była temperamentną osobą, a właściwie, że były dwie, a może nawet trzy panie Jolanty. Ze wspomnień osób z nią związanych wynikało, że jedna Jolka pomagała młodym znaleźć własną drogę w życiu, druga Jolka urabiała innych na swoją modłę itd. Pomyślałem: zaraz, zaraz, czym ona się właściwie zajmowała? Ach, no tak, pokazywała filmy w dekaefie. (śmiech) Bez względu na kontrowersje, jakie wokół niej narosły, pewne jest, że miała pasję, czegoś jej się chciało. To jest zawsze godne i naśladowania, i przypomnienia.
Jakich obszarów tematycznych będzie dotyczyła konferencja?
Stworzyliśmy kilka bloków poświęconych kinu, literaturze, muzyce, grom, dziedzictwu lat osiemdziesiątych oraz temu, co się wtedy działo w Polsce. Otrzymaliśmy bardzo dużo zgłoszeń, wiele spośród nich musieliśmy odrzucić. Nie dlatego, że były słabe, tylko po to, by stworzyć spójne panele dyskusyjne. Całość powinna bowiem tworzyć – uwaga, uwaga, modne słowo – narrację. Fasada budynku może do nas coś mówić, obraz może coś mówić, no i konferencja podobnie. Co mam na myśli?
Organizując tego typu wydarzenia, zazwyczaj stajemy przed wyborem: albo zapraszamy konkretnych badaczy, którzy przedstawią określone, częściowo zasugerowane przez nas zagadnienia, albo otwieramy się na ich zainteresowania. Te strategie można zresztą łączyć, czego nie wykluczamy podczas pracy nad tomem pokonferencyjnym. W każdym razie do tej pory realizowaliśmy tę drugą opcję. Rzuciliśmy hasło „80’s Again!” i czekaliśmy na reakcje. Dlatego nasza konferencja jest w jakimś stopniu odzwierciedleniem tego, co może pociągać w latach osiemdziesiątych. Oczywiście nie wszystkich, tylko tych – jak już mówiłem – którzy zajmują się tamtym czasem. Można nawet powiedzieć, że badamy fetysze naukowców (śmiech). A mówiąc poważnie: warto pamiętać, że w Polsce jest organizowanych wiele konferencji, tematycznie w jakimś stopniu pokrywających się z naszą. Są sesje naukowe o grozie, komiksie, Jamesie Bondzie, zombie, popkulturze. To wspaniałe inicjatywy, np. Tricksterów z Wrocławia czy Facta Ficta z Katowic.
Czy można już zdradzić kilka tytułów wystąpień? Ilu prelegentów zabierze głos? Kogo przeważnie usłyszymy: studentów, pracowników naukowych czy może dziennikarzy, blogerów i artystów?
W konferencji weźmie udział ponad czterdzieści osób: studentów, doktorów. Postanowiliśmy jednak nie podawać ich stopni i tytułów naukowych, by nie stwarzać sytuacji, w której ktoś poczuje się gorszy, dlatego że jest „stopień niżej” od kogoś innego. Lub pomyśli, że skoro mówi do niego doktor, to pewnie ma rację… A ma rację, bo jest doktorem. To błędne koło. Przy czym nie twierdzę wcale, że tak właśnie pomyślą uczestnicy naszej konferencji. Po prostu uważam, że argumenty poszczególnych osób powinny przemawiać same za siebie. Chcemy, żeby podczas naszego spotkania wszyscy czuli się świetnie, nie martwiąc się o literki przed nazwiskiem.
Część uczestników łączy studiowanie z działalnością w fundacjach, stowarzyszeniach, muzeach, kinach. Część wydaje książki, prowadzi blogi, strony internetowe. Plan konferencji, z dokładnym wyszczególnieniem tematów wystąpień, jest oczywiście dostępny na facebookowym profilu Klubu Słobodzian. Wszyscy, którzy chcą posłuchać naszych uczestników i z nimi porozmawiać, są mile widziani. Nie ma żadnych biletów, wcześniejsza rejestracja nie jest wymagana.
Przewidujecie jakieś wydarzenia towarzyszące konferencji? Z tego, co zauważyłem, imprezy muzyczne (i nie tylko) w stylu lat osiemdziesiątych biją w Polsce rekordy popularności – od Szczecina („Synths of 80’s”) aż po Kraków („Unknown Pleasures”)…
Moim marzeniem było zorganizowanie seansu w kinie Kultura, niedaleko UW, i wyświetlenie np. Morderczych klownów z kosmosu. Wyobrażasz to sobie? W świątyni „wysokiego” kina „taki” film? Mogłoby być jak w Krwiożerczej roślinie Franka Oza – na ekranie zamyślona Kulesza z Idy, a przez ekran przebija się wielki, kolorowy klaun. Albo podwójny seans nocnego kina, o którym będę zresztą mówił podczas konferencji: najpierw Ucieczka w noc Landisa, a później Po godzinach Scorsese.
Jednak, jak zwykle, problemem są pieniądze. Pobieramy od referentów minimalną chyba stawkę, z której większość pieniędzy zostanie przeznaczone na tom pokonferencyjny. Chcemy udostępnić go za darmo w internecie, żeby każdy mógł się z nim zapoznać. Nie zależy nam na wyprodukowaniu kolejnego stosu makulatury – i nie użalam się tu wcale nad drzewkami. Czy wiesz, że na jednym z uniwersytetów jest taki pokój, w którym zalegają różne czasopisma naukowe? Uchylę rąbka tajemnicy: nie chodzi o bibliotekę. (śmiech) W tym pokoju są numery, których nikt nie kupił, których nie potrafiono sprzedać oraz takie, które powstały jedynie po to, aby ktoś opublikował w nich swój tekst i miał z tego jakieś profity. To jest normalnie archiwum jak z Indiany Jonesa. Co kwartał podjeżdża ciężarówka z drukarni i fru, cała jej zawartość trafia do tego pokoju. Bezsens, bo przecież w nauce nie o to chodzi.
Ale wracając do problemu pieniędzy – mamy minimalny budżet, zapewniony przez Wydział Polonistyki oraz Instytut Polonistyki Stosowanej. Jesteśmy bardzo wdzięczni za tę pomoc, ona jest dla nas podstawą działania. Znam przypadki, w których organizowano wydarzenia za duże pieniądze: zaczynały się kłótnie, organizatorzy podlegali jakimś wpływom, musieli iść na kompromisy. Nas nikt nie naciska, jesteśmy niezależni. Minusem jest brak imprez towarzyszących, jednak nie wykluczamy, że pojawią się one przy okazji innych inicjatyw. Kolejna już w maju – tym razem konferencja poświęcona Nolanowi. Do kwietnia czekamy na zgłoszenia, serdecznie zapraszam.
Czy tylko neonowa grafika i syntezatory?… Najogólniej – na przykładzie muzyki i filmu – czym wyróżnia się styl 80’s?
Neony i syntezatory rzeczywiście są częścią stylu lat 80. Zależało mi na tym, by możliwie jak najszerzej odwołać się do tej właśnie poetyki – zarówno jeśli chodzi o logotyp koła, jak i oprawę graficzną konferencji. A jednocześnie pragnąłem przywołać konkretne projekty. Dla przykładu: zarówno nazwa, jak i plakat konferencji nawiązują do filmu 18 Again! Paula Flaherty’ego z 1988 roku oraz do promującego go plakatu. Komedia Flaherty’ego opowiada o zamianie ciał: dziadek wciela się w swojego wnuka i na odwrót. To dobrze obrazuje nieco paradoksalną sytuację naszej konferencji – dla części uczestników będzie ona powrotem do dzieciństwa, dla innych – wychowanych w latach 90. – wchodzeniem w buty, które nie dla nich zostały uszyte. Mamy nawet hasło promocyjne – „Z taką konferencją… po co ci wehikuł czasu?”, które też odwołuje się do tagline’u popularnej komedii z lat osiemdziesiątych, nie zdradzę jednak, jakiej.
18 Again! (plakat filmu / źródło: moviepostershop.com)
Logo Klubu Słobodzian omawiałem ze Stefanem bardzo długo, bo chciałem, żeby wyglądało jak warszawski neon. A chciałem, żeby wyglądało jak warszawski neon, bo zarówno Słobodzian, jak i klub jej imienia związane są ze stolicą. Stąd właśnie pomysł, by przywołać neon biblioteki przy Grójeckiej, który z kolei nawiązuje do stołecznej syrenki. Stefan wykonał świetną robotę. Swoją drogą – w Warszawie jest dużo wspaniałych neonów, zarówno tych starszych – jak siatkarka czy Orbisowy globus, jak i tych nowszych – jak instalacja „WARszawa”, zaprojektowana przez kolektyw Senna.
Mieliśmy w planach także nakręcenie trailera konferencji – znudzeni nastolatkowie wyciągają z szaf swoich rodziców ubrania, winyle i robią imprezę w stylu lat osiemdziesiątych – a wszystko to podlane muzyką z syntezatorów, może nawet z dodatkiem „przepalonego” głosu narratora, jak ze starych amerykańskich zwiastunów.
Po tej dłuższej dygresji spróbuję odpowiedzieć na Twoje pytanie. Uwielbiam filmy i muzykę z lat osiemdziesiątych za ich klimat. Czym jest klimat? O, zdefiniować go to jest dopiero zadanie! Najogólniej rzecz ujmując: sądzę, że klimat mogą mieć takie filmy lub piosenki, których poetyka czymś się wyróżnia. Może wzbudzać w nas tęsknotę za czymś utraconym, minionym lub wymarzonym; może być udziwniona, nierealistyczna, straszna.
W wypadku filmów z lat osiemdziesiątych kolory są pastelowe – niczym w restauracjach po rewolucji Magdy Gessler (śmiech), muzyka – elektroniczna; w mokrych ulicach odbija się światło neonów, a w powietrzu unosi się dym, zacierający ostrość konturów. Typowe produkcje z tamtych czasów kojarzą się z twórczością amerykańskich hiperrealistów, malujących wielkie miasta nocą – co robi choćby Robert Gniewek – lub przeciwnie, bulwary skąpane w słońcu, co jest domeną m.in. Richarda Estesa. Ich obrazy są jak pocztówki z wakacji – czasu, w którym odpoczywasz, bawisz się i po prostu dobrze się czujesz. Wzbudzają więc chyba uczucia sentymentalnopodobne (śmiech).
Robert Gniewek – Munson Diner #3 (1997 / źródło: theguardian.com)
Muzyka elektroniczna z kolei zawsze kojarzyła mi się z przestrzenią. Często artyści tego nurtu sięgali po dyskotekowe brzmienia (bądź też je współtworzyli), ale przecież także eksperymentowali. Wystarczy pomyśleć o OMD – nagrywanie hitów, takich jak Enola Gay czy So in Love, nie przeszkadzało im przy okazji Dazzle Ships testować zdobyczy samplingu. Zresztą twórcy sięgający po elektronikę nie rezygnowali automatycznie z muzyki symfonicznej, rocka czy jazzu, przeciwnie – tworzyli z tych elementów spójną całość. Tak było w wypadku grupy Goblin, Vangelisa, Giorgio Morodera czy Pino Donaggia. Jednym z moich ulubionych przykładów muzyki elektronicznej jest soundtrack do Zagadki nieśmiertelności Tony’ego Scotta – co ciekawe, większość tego, co słyszymy w filmie, nie jest dziełem „oficjalnych” kompozytorów ścieżki dźwiękowej, tylko inżyniera dźwięku – Davida Lawsona. Świetny czas miał wtedy James Horner, choć wiem, że wiele osób uważa inaczej. Bardzo cenię jego muzykę do Imienia róży, Czerwonej gorączki, Komando, Wibracji, Tam, gdzie rzeka jest czarna. Niektóre z tych kompozycji są na granicy jazzu i elektroniki, opierają się na powtarzalności pewnych motywów, mogącej wprowadzić słuchacza niemalże w trans.
Dalej niezbędne ogólniki – jaki ton dominował w sztuce lat osiemdziesiątych, czy był to bunt, czy może raczej rodzaj eudajmonizmu?
Jerzy Płażewski, który pisał o Kinie Nowej Przygody, powiedział wprost – filmy Spielberga, Lucasa, Zemeckisa i im podobnych są eskapistyczne. Ale dla mnie to arbitralne, nic niewarte stwierdzenie. Czy kino, szerzej sztuka, musi się buntować? Czy musi pokazywać świat dookoła nas? Jasne że nie, kino może wszystko – w tym pokazywać siebie. Zresztą wiele osób polemizowało z Płażewskim, twierdząc, że kino, które czyni bohaterami wilkołaki, zombie czy wampiry może być metafizyczne, bo odpowiada naszym ukrytym pragnieniom.
Z muzyką jest podobnie – królował pop, chwytliwe melodie. Wiele osób odrzuca ówczesną muzykę głównego nurtu, ja mam inne zdanie. Uważam, że jest wielką sztuką skomponować wpadające w ucho melodie. Kto sądzi inaczej, niech włączy jakieś polskie radio, Bzdet czy jak mu tam… Bingo, Bingo Beaty Kozidrak to jakiś koszmar. Mówi się też, że na lata osiemdziesiąte przypada spadek formy Davida Bowiego. Koleś komponował wtedy piękne utwory, zwłaszcza do filmów Absolutni debiutanci, Labiryntu i A gdy zawieje wiatr, a ci gadają: nie, nie, zbyt komercyjne, wolimy Johna Cage’a i jego cztery minuty ciszy! Nawet ja potrafię to zagrać.
Kino i muzyka tamtych lat dawały ludziom szczęście, bawiły. Wielu osobom to przeszkadza. Oni uważają, że sztuka powinna być poważna. A już najlepiej, żeby była nudna. Kładziesz się do łóżka, a tam cierpiąca Hannah Arendt. Otwierasz lodówkę, a tam zasmucona Ida. Idziesz się powiesić – a tam już ktoś wisi. (śmiech) Tymczasem dla mnie podstawą sztuki jest zawsze doskonałość formalna – czy film jest dobrze nakręcony? Czy piosenka jest dobrze wyprodukowana? Reszta jest kwestią gustu. Lata osiemdziesiąte dostarczają bardzo wielu przykładów ogromnej pomysłowości i pracowitości artystów.
Jeszcze jedna uwaga dotycząca kina – reżyserzy w tamtym czasie inspirowali się klasycznym Hollywood, sięgali także po wzgardzone przez wielu horrory z lat 50. Stąd często mówi się o nurcie retro itd. Moim zdaniem ich dokonania są przede wszystkim przykładem na ciągłość sztuki, doskonalenie się w oparciu o wybraną tradycję.
Wciąż jednak mówię o kinie i muzyce, a przecież ciekawe rzeczy działy się też np. w malarstwie. Jean-Michel Basquiat tworzył graffiti, popularnością cieszył się neoekspresjonizm.
Na koniec: jakich polskich artystów cenisz jako kontynuatorów „ejtisowego” klimatu? Nie ukrywam, że najbardziej interesuje mnie muzyka…
Ostatnio słuchałem płyty Starships Nightrun87, jest rewelacyjna, od razu pojawiły się w mojej głowie pomysły na teledyski. Zwróciłem też uwagę na okładkę, bo dziewczyna na niej wygląda identycznie jak moja koleżanka z liceum. Zabawiłem się nawet w detektywa, okazało się jednak, że to nie ona. Przy okazji powiem, jakich polskich ejtisowych artystów cenię – Andrzeja Korzyńskiego: solo i z Arp Life, Bohdana Mazurka, Władysława Komendarka. Choć trzeba pamiętać, że byli aktywni także wcześniej i później.
Wracając do pytania, pozwól, że dodam jeszcze zagraniczniaków. Chyba nikogo nie zaskoczę: Perturbator, Disasterpeace, Mike Simonetti, duet Gatekeeper. Często ci artyści – zwłaszcza Perturbator, ale nie tylko – odwołują się, choćby w tytułach swoich utworów, do klasyków muzyki elektronicznej: Goblina, Vangelisa, Johna Carpentera.
Jeśli przypomnimy sobie, że także Goblin czy Vangelis odwoływali się do określonych wzorców, to otrzymamy system luster ustawionych naprzeciwko siebie, odbijających siebie nawzajem. Ja się czuję w takiej poetyce – i w takich strategiach artystycznych – jak u siebie w domu. Bo ja się czuję w latach osiemdziesiątych jak u siebie w domu. W zasadzie mógłbym przenieść się do lat osiemdziesiątych i tam zamieszkać.