Chelsea Wolfe: Abyss (LP; Sargent House; Stany Zjednoczone; 7 sierpnia 2015)
Istnieją artyści, którzy nawet kiedy milczą, tworzą wspaniałą muzykę. Chelsea Wolfe milczała dwa lata, czyli od czasu, kiedy w 2013 roku światło księżyca ujrzał jej trzeci longplay Pain is Beauty. Nowa płyta Abyss jest równie piękna i specyficznie otchłanna (co jest nomen omen elementem nastrojowości wyróżniającej ten album), choć całkowicie inna, wypełniona bardziej intensywnymi – i udanymi – poszukiwaniami. Sedno jednak tego, co Chelsea Wolfe wniosła do współczesnej muzyki, pozostaje niezmienne. Podobnie też, jak w przypadku wcześniejszych dokonań kalifornijskiej wokalistki, to „coś” jest trudne – bądź nawet niemożliwe – do określenia. Tak właśnie brzmi tajemnica.
Chelsea Wolfe (fot. Shaina Hedlund / źródło: LAweekly.com)
Wyobraź sobie dowolne polskie miasto, jedno z tych gdzie zaimputowano beznadzieję, smutek i pustkę. Czujesz, że nie ma przyszłości. Jest koniec września, w powietrzu czai się już chłód. Nie chcesz jednak myśleć o zimie i jej problemach. Błąkasz się po wyludnionych nieprzyjaznych ulicach. Nagle dostrzegasz, bądź zaczynasz odczuwać to „coś”, dzięki czemu twój krok staje się pewniejszy. Podnosisz głowę. Oto świadomość wewnętrznego życia, którego nikt i nic ci nie odbierze. Dźwięk ponad otchłanią – i nawet, kiedy on umilknie, a ty wrócisz do piekła codzienności, jego sens wciąż się wypełnia. Oto bowiem żyjesz. Sam twój oddech ma znaczenie. Może to dzięki tej muzyce?
Tak właśnie brzmi Abyss, album bezgranicznie smutny, pełen bolesnego piękna, ale przynoszący cudowną nadzieję i skupienie na tym co ważne. „Przetrwać, oto wszystko” – mówił kiedyś poeta. Chelsea Wolfe nawet milcząc tworzyła tę płytę: aurą swoich snów, którymi dzieliła się w rozmowach, otchłannymi kadrami z podróży do Islandii, tajemnicą swojego pięknego smutku. We wnętrzu Abyss, są trzy utwory – zworniki nastroju – który ten rodzaj milczenia zawierają w sobie. To zimno falowy „Grey Days” (podobnie brzmią najlepsze kompozycje z pierwszej płyty Dead Can Dance), oraz ballady: „Survive” i „Simple Death”. Utworów na Abyss jest w sumie trzynaście i wszystkie z nich są godne uwagi.
Ballady dominują na tej płycie i są jej tonem zasadniczym. Za wcześnie na tłumaczenie tekstów, jednak wierzcie mi, że są one pełne najlepszej poezji. Miejscami bardzo intymnej, zgodnie zresztą z zapowiedziami artyski. Poezja ta przynosi odwołania do sfery snów i próby ich zrozumienia – według wykładni psychologii głębi Carla Gustava Junga, a więc stałej intelektualnej fascynacji, na którą Chelsea powołuje się w wywiadach. Płacz strzygi pokąsanej przez węża-kusiciela słychać chociażby we wspaniałej – i najwznioślejszej na płycie – kompozycji „Dragged Out”. Wizją oceaniczną, lub jej wyrazistą sugestią, jest natomiast tytułowy utwór „The Abyss”. Ponownie więc, jak na poprzedniej płycie, otchłanią okazuje się być miłość. To uczucie wyraża na płycie instrumentarium akustyczne, jego przeciwieństwo zaś to brzmienie gitar elektrycznychbliskiewczesnym dokonaniom chociażby His Name Is Alive („duch” najlepszych lat 4AD wyraźnie wypełnia ten album), oraz liryczna elektronika przypominająca współczesne nagrania Emiki.
Wspaniała płyta! W sieci udostępniono, jak dotąd, trzy pochodzące z niej utwory (w tym jeden teledysk), oraz zwiastun. Poczekajcie na premierę Abyss, siódmy sierpnia już niedługo, albo… Postarajcie się zdobyć ten krążek wcześniej – zapewniam, że wcale w tym celu nie trzeba sięgać po piractwo internetowe. Być może fragmenty płyty usłyszycie także w którejś z audycji radiowych; chociaż w to akurat wątpię – polskich dziennikarzy muzycznych ostatnio bardziej przejmuje udzielanie się w różnych organizacjach pozarządowych i rządowych, niż dźwięki muzyki. Szkoda.
Crypts: Crypts (LP; Sargent House; Stany Zjednoczone; 2012)
Crypts / Steve Snere; Bryce Brown; Nick Bartoletti
Od bardzo dawna brakowało mi „odskoczni” w muzyce, czegoś „innego”. Całe szczęście nadszedł dzień, w którym trafiłam na nich… Wprost z „krypty” pełnej krzyku (nomen omen Crypts) trio ze Seattle ze swoim przyprawiającym o ciarki digital hardcorem – tak jak niegdyś krzykliwe rockowo – elektroniczne londyńskie Test Icicles – wypełniło „brzmieniową lukę” w niezależnej muzyce.
Debiutancka płyta Amerykanów jest w przeważającej większości głośna, panuje tu nieporządek dźwięków i, co za tym idzie, totalny chaos, który wywołuje niemałe emocje. Już pierwszy, rozkręcający i wciągający utwór „Completely Fucked” mimo tego, iż trwa zaledwie dwie minuty zawiera w sobie tak potężną dawkę energii, że śmiało mógłby rozdzielić ją na pozostałą część materiału.
Crypts
Bez wątpienia killerem albumu jest jednak kawałek „Breathe”, piękna i równie głośna elektroniczna apokalipsa, w jakiej można zatracić się bez reszty – otrzymując w zamian ogromną dawkę adrenaliny. „Breathe” to doskonały muzyczny „narkotyk”, remedium na dookolny Nieświat.
Pośród wszystkich krzykliwych, niespokojnych „krypt” jakie odwiedzamy poznając kolejne utwory, trafimy też na odrobinę uczuciowej nastrojowości. „Bloods” na moment daję chwilę oddechu, refleksji po pełnej wrażeń podróży.
Crypts
Crypts wyróżniają się wśród wielu alternatywnych zespołów, posiadają swój styl – jakość, którą potrafią stworzyć nieliczni. Unikalna stylistyka zespołu została doceniona przez popularną wytwórnię Sargent House (dla której nagrywają m.in. Chelsea Wolfe i Russian Circles). Zola Jesus, czy wspomniana Chelsea Wolfe – to także znaczący artyści, których koncerty poprzedzało dotąd głośne show tria Crypts.