Alles: Together We Are Alles (EP; Antena Krzyku Opensources; Polska; 23 lutego 2016)
Jednym z wyznaczników dobrej muzyki jest jej aktualność. Szczególnie w rzeczywistości wymagającej od sztuki zaangażowania. W co? W przemianę. Po co? Żeby można było dalej żyć. Może lepiej jest nieżyć? Nie. Pod tym względem pierwszym planem w muzycznym ujęciu niełatwego tematu jakim jest życie w Polsce są obecnie – i już od jakiegoś czasu – nagrania łódzkiego duetu Alles. Tworząc konsekwentnie w tym nurcie, Paweł Strzelec i Marcin Regucki wydali 23 lutego swoje najnowsze wydawnictwo – epkę Together We Are Alles.
Czteroutworowy album zawiera covery najbardziej chyba rozpoznawalnych utworów nowej fali polskiego punka z początku lat dziewięćdziesiątych – a więc nagrań, które nic nie straciły ze swojej aktualności: „Anarchia” (Dezerter), „Shit & Show” (Post Regiment), „Młodzi faszyści” (Apatia), „Hymn miłości” (Guernica Y Luno). W sieci udostepniono trzy kompozycje (z wyjątkiem „Shit & Show”) w formie adekwatnych względem tematyki utworów (i bardzo dobrych) czarno-białych teledysków. Oto faworyzowany przeze mnie (muzycznie, tekstowo i wizualnie) „Hymn miłości”:
Electro punkowa stylistyka Alles znakomicie wpisuje się w nastrój klasyków rodzimych brzmień uzasadnionego buntu, czyniąc utwory z Together We Are Alles zarazem różnymi od oryginałów (to istotne), jak i podobnie silnymi w oddziaływaniu (to najważniejsze). W nagraniu płyty wzięli też udział zaproszeni przez duet goście – W „Hymnie miłości” usłyszeć można Nikę (Post Regiment, Morus, Pochwalone), a w „Anarchii” Roberta ‚Robala’ Materę(Dezerter).
Alles – Together We Are Alles (płyta winylowa i CD / źródło: mecanica.bigcartel.com)
Co więcej? Nic – poza tym, że mamy do czynienia z płytą fenomalną i doskonale trafiającą w sedno tego, co spełnia się wokół nas. Powaga i szczerość przekazu (bez cudzysłowów), to podstawowe siły Together We Are Alles i pod tym względem jest to najważniejsza płyta ostatniego czasu. Coś jeszcze?
Owszem, Polska. W tym miejscu powinno znaleźć się rozwinięcie tematu, ale… Po co? Zostawiam was z tekstem „Hymnu miłości” (to wystarczy za wszystkie komentarze), a sam posłucham czegoś pięknego i dalekiego od tu i teraz.
„Jak zamknąć mordę strajkującym w szpitalach?
Jak znowu włożyć gówno w tępe ludzkie głowy,
jak nauczyć aby znów nienawidzili i odczekać aby zapomnieli?
Jak wpoić posłuszeństwo, okłamać zasiłkiem, zmusić do pokory,
by nie mącili ciszy bankietów, posiedzeń, zebrań, kurtuazyjnych wizyt i politycznych sporów?
Zamknijcie im mordy, wykastrujcie cenzurą,
włóżcie w twarz obietnice bez pokrycia (…)
Zamknijcie im ryje telewizją i zasiłkiem,
niech jedzą chleb, piją piwo, wino, wódkę,
oglądają mecze, kłócą się na stadionach, która drużyna jest lepsza,
niech boją się samych siebie i czują oddech religii i wojska,
niech plotkują śmieją się, obgadują, zdradzają i pieprzą swoje żony.
Tylko po to abyście mieli spokój, z pomocą ich pokory, bezmyślności i głupoty
mogli wejść do NATO, zdobyć zaufanie banków (…)
Zamknijcie im mordy, przegłosujcie kilka uchwał,
w obronie zdrowia, moralności, konstytucji.
Odbierzcie im argument, pracę, związki zawodowe,
niech rzygają, śmieją się, przesiadują w pubach,
niech chleją alkohol mają satysfakcję z życia,
a młodzi odkrywają nową drogę, narkotyki (…)
Zamknijcie im mordy niech się wieszają (…)
Zwiążcie im ręce, tak by nie widzieli sznura,
ale aby na karku czuli oddech władzy.
Pieniądze, modlitwa, ekologia, disco polo, obiecajcie więcej niż możecie obiecać,
i tak nie spamiętają, a omamią ich słowa, i tak was wybiorą i wybiorą was znowu (…)
Czy macie czasem poczucie, że ludzie wokół są jacyś martwi (jak w doskonałym utworze Belgrado, „Koszmar”)? Nie? To wasze zdrowie – ja, tak. Kobiety z „zawziętymi” twarzami (to rysy nabyte w trakcie codziennej walki o byt w tym kraju), oczy wpatrzone w jeden punkt niczym u gada (to z braku duszy i serca), o „uczuciowości” kopiuj-wklej z seriali, którymi wyjada mózgi telewizja a’la srafałen i polshit. Dobranoc, tańczę sam – ale za to do muzyki z naprawdę świetnej płyty: Alyson Vane 2 krakowskiej formacji Alyson Vane.
Alyson Vane (źródło: alysonvane.art.pl)
Ten kwartet długo milczał. Najnowszy album Alyson Vane pochodzi z grudnia zeszłego roku, a poprzedza go płyta Benzyna i Maliny wydana w 2012 roku. Spora pauza, można było nie zauważyć ich muzyki – tym bardziej warto sięgnąć po Alyson Vane 2. Epka zawiera pięć autorskich utworów oraz jeden (dostępny wyłącznie w fizycznej wersji wydawnictwa) cover rosyjskiej formacji Leningrad. Jak grają Krakowianie?
Tak, że można od razu polubić ich muzykę. Jest na Alyson Vane 2 post punkowa perkusja (fenomenalny utwór „Paznokcie”), jest synth (choć bliżej mu do zgrywy z dupapolo, niż jakości muzyki spod znaku wave), są świetne teksty o życiu i miłości (ależ będzie ta płyta brzmiała wiosną!), są wreszcie energetyczne partie gitarowe – sedno tej muzyki. To wszystko, a ile frajdy! Dodajmy też, że płyta jest naprawdę dobrze nagrana. Często trudno o „poczucie przestrzeni” w przypadku podobnych realizacji – na Alyson Vane 2 jest jej natomiast pod dostatkiem. Urzec może także (bądź odwrotnie – całkowicie zniesmaczyć) autoironia zespołu względem stylistyki i tematów podejmowanych w tekstach. Całość brzmi piętro niżej od longplay’a Ukrytych Zalet Systemu(ta płyta, jak i rosyjski post punk mogą być odniesieniami dla Alyson Vane 2), ale świetnie!
Alyson Vane (fot. Marek Pietraszek / źródło: Facebook)
Jest też w muzyce Krakowian jakaś cudowna przeciwwaga dla „martwego świata”, jakiś romantyzm, naiwność – które sprawiają, że do tego albumu chce się powracać. Poczytajcie o osobliwej literackiej genezie nazwy zespołu… Jak w „Imago” Carla Spittelera (zna ktoś tę książkę?)! Okazuje się więc, że dziwne dziewczyny – i trudna miłość – ciągle inspirują, są możliwe, nawet w Polsce.
Co więcej? Nic. Chciałbym usłyszeć Alyson Vane na żywo.
Dzień dobry. Witam w Polsce. Dziś poszukamy „ukrytych zalet systemu”. Jedną z nich jest na pewno to, że wobec opinii, które formułują gazety o ogólnokrajowym zasięgu, oraz nowoczesne, prężnie działające rządowe (i „pozarządowe”) organizacje „kulturalne”, czy wreszcie pożądane przez system „wpływowe” grupy wzajemnej adoracji – wobec tego wszystkiego i jeszcze kilku innych systemowych dziwactw – można wystąpić z własnym zdaniem. Niestety, cena indywidualności jest dziś w Polsce wysoka (a raczej niska). Ryzykujemy bowiem wykluczenie (ależ proszę, „czuję się zaszczycony, będąc wykluczonym z tego towarzystwa” – Lars von Trier), a co za tym idzie – wielopostaciowy głód („jedz kamienie” – radził już dawno temu Wojciech Bąkowski). Zanim więc indywidualista (albo po prostu zwykły wolny człowiek) popełni samobójstwo, jest systematycznie gnębiony. Tu jednak pojawia się kolejna „zaleta systemu” – życie w poczuciu dekadencji, rozpadu i zagrożenia. W tym bagnie należy, zgodnie z zasadą przekory, pływać jak ryba w wodzie. Cieszyć się nim, niczym dziecko kogutem w makabresce Wernera Herzoga.
Teraz posłuchajmy muzyki zespołu, z którą system najwyraźniej chce zajść w jakąś, bliżej nieokreśloną, formę relacji – tak przynajmniej odczytuję zwiększoną obecność brzmień UZS w polskich medialnych kołchoźnikach. „Twoja ulica już niedługo” to jeden z najlepszych utworów na płycie – słuchać głośno!
Jest moc, prawda? System dobrze trafił. Ma czasem gust, choć tworzą go ludzie bez wykształcenia (tym bardziej artystycznego). Ukryte Zalety Systemu to debiutancki longplay wrocławskiej formacji, która w momencie powstania – w 2013 roku – miała być wyłącznie muzyczną efemerydą. Brzmienie UZS jest jednak na tyle dobre, że solidnie osadza się w wyobraźni słuchaczy, chcących powracać do przesłania tej płyty – tyleż prostego, co pełnego poetyckich walorów (świetne polskie teksty utworów po prostu trafiają w sedno i kąsają). Zespół więc intensywnie i z powodzeniem koncertuje. Jaką muzykę znajdziemy na płycie?
UZS – Ukryte Zalety Systemu (okładka płyty winylowej i CD / źródło: Facebook)
Pod okładką stylizowaną na dawny rodzimy ekspresjonizm skrywa się potężna dawka ciemnej (albo jasnej) post punkowej energii o rodowodzie bliskim nagraniom zimnej fali spod znaku puławskiej Siekiery. Tę siłę wyrazu wzmacniają melodyjność i piosenkowość, które zaś można odnaleźć jako walor brzmienia zespołu, do którego system ślinił się niegdyś bardzo podobnie – Cool Kids Of Death. UZS nie tworzy jednak muzyki wtórnej, zależnej od jakichkolwiek wzorców. Znakomite aranżacje punkowe (punk to podstawowy żywioł tej muzyki), zimno falowe, czy też bliskie współczesnej odmianie synth wave wtręty elektroniczne są na krążku Ukryte Zalety Systemu potraktowane niemal wyłącznie jako stylistyczne metafory i asumpt do dalszych muzycznych poszukiwań. To jednak nie zmienia faktu, że obcujemy z muzyką rdzennie post punkową i zimno falową. Majstersztyk i to nader rzadkiej próby – podobne eksperymenty powstawały chyba tylko we wczesnych latach osiemdziesiątych pod egidą zapomnianej już szwedzkiej wytwórni i ruchu artystycznego Radium 226.05.
Na uwagę zasługuje także fakt, iż płyta jest nader starannie nagrana i – co najważniejsze – zrealizowana dźwiękowo z perfekcyjnym wyczuciem potrzeb poszczególnych instrumentów. Kto chce usłyszeć jak brzmią współcześnie punkowe riffy, ten powinien sięgnąć w pierwszym rzędzie właśnie po Ukryte Zalety Systemu.
Jak wszystko co swoiście piękne i wartościowe, także i Ukryte Zalety Systemu mogą spotkać się z sofizmatyką degradującą proste sensy tej płyty. Dlatego należy jej przede wszystkim słuchać. Bez zbędnych ideologizacji. Obok „Twoja ulica już niedługo” faworyzuję utwory: „Czas wypłaty”, „Obcy”, „Planeta map”, „Samotność ankietera”, oraz tytułowy.
„Boję się”, niczym Tomasz Beksiński, polskiej muzyki. Jednym z powodów tej obawy jest fakt, że przez minione dwadzieścia sześć lat „wolności” nie wypracowała ona należytej formuły stylistycznego i tematycznego buntu, względem wątpliwej radości towarzyszącej życiu pod ciężkim butem prowodyrów owego „wyzwolenia”. Szkoda. Muzyka polska jest – podobnie jak jej ukraiński odpowiednik – w większości dobra, ale większość ta została stworzona na emigracji. Dosyć tej „polityki”, koniec cudzysłowów – oto jeden z niewielu wyjątków na rodzimej scenie post punk / zimna fala: album treściwy, doskonale zagrany (i nagrany), a co najważniejsze spoisty stylistycznie, oraz operujący sporą dawką autentyzmu.
Krew jest pierwszym wydawnictwem formatu longplay płockiej formacji Schröttersburg, która zadebiutowała w 2013 roku sześcioutworowym albumem zatytułowanym po prostu Demo. Najnowsza płyta potwierdza, iż płoccy muzycy traktują obecny fenomen powrotu brzmień zimno falowych w sposób nader twórczy, a zarazem zakorzeniony w tradycji tego – powstałego właśnie nad Wisłą – gatunku. Krew to dziewięć utworów, z których kilka znalazło się już na wspomnianym debiucie Schröttersburg; album jednak brzmi spoiście pod względem nastroju – nie ma na nim miejsc, w których słuchacz odczułby, iż obcuje z materiałem szytym na siłę i z nieco wytartych już skrawków muzycznego płótna. Wręcz przeciwnie – ta Krew smakuje nader świeżo i orzeźwiająco. Jakie więc brzmienia proponuje Schröttersburg?
Schröttersburg
Zimne i hałaśliwe. Gitarowa energia to żywioł tej płyty, jednakże potraktowany tu na tyle wielowymiarowo, iż elektryczna zgrzytliwość Krwi nie nuży, a fascynuje. Post punkowe frazy gitar zostały tu rozpisane na wiele sposobów, chwytów i stylów, podporządkowanych jednakże klasycznym zimno falowym riffom. Sekunduje im świetny głos wokalisty (śpiewającego znakomicie napisane, miejscami bardzo dosadne, polskie teksty), oraz „żywa” perkusja. Zimno falowy nastrój potęguje także często pojawiający się na tej płycie charakterystyczny pogłos wokalu. Jest zima 1981 roku, stan wojenny – tak smakuje muzyka czasu zimnej Krwi.
Faworyzuję kompozycje: „Schröttersburg” (instrumentalne otwarcie albumu), „Pojutrze” „Nieskończoność” (zdecydowany killer płyty), oraz „Bocznice”. Koda wydawnictwa to zaś wyraźny i ciężki punkowy „czad” – nieco mniej apelujący do wyobraźni słuchaczy wrażliwych na ascetyczny chłód nowoczesnej formy muzycznego buntu.
Szymon Gołąb
Płyta w wersji fizycznej (CD) do zamówienia drogą mailową: extinctionrecords@gmail.com
„Dźwięk mosiężnych instrumentów (próba orkiestry poza kadrem) ma w sobie coś z mosiężnych rzeźb, które można oglądać z zamkniętymi oczami”… Greg von Seduce
Czas przyjrzeć się artyście, sztuce, oraz miejscu, których cechą wspólną jest to, iż rodzimy odbiorca wciąż wie o nich nazbyt mało. Przeprowadziłem niedawno pierwszy z serii swoistych eksperymentów, których cel to „sprawdzenie” w jaki sposób prezentowana jest obecnie polska twórczość w miejscach do tego przeznaczonych. Postępując zgodnie z wytyczną nowoczesności wskazującą, że „centrum istnieje na peryferiach” odwiedziłem Dom Kultury w Lidzbarku, niewielkim mieście na Mazurach. Najpierw więc przyjrzyjmy się pracom artysty, którego wystawę „Piękno czai się w mroku” tam obejrzałem. Potem odwiedźmy przestrzeń, jaką stworzono dla sztuki w tym mieście.
Steampunk czyli „muzyczne rzeźby”. Być może niektórzy z czytelników mają w pamięci niewielką powieść fantastyczną Julitty Mikulskiej „Inanna”, wydaną około roku 1986… Porównajmy Grega von Seduce do sportretowanej w jej wnętrzu postaci Hefasa, „Pana Kuźni”, który – pod wpływem cierpliwej i głębokiej (ale też nieco egoistycznej) miłości – obdarowywał uroczą Inannę wykuwanymi przez siebie kunsztownymi ozdobami. Radowały one jej serce, choć ta nieziemska dziewczyna zdawała się być – na pozór jedynie – obojętna na dziwne piękno tych darów. Dlaczego akurat to porównanie? Powieść Mikulskiej, a zwłaszcza opisywana w niej estetyka dzieł Hefasa, to chyba pierwsza w literaturze polskiej proza steampunkowa – a więc odnosząca się do kierunku artystycznej alternatywy, którą na początku lat osiemdziesiątych zrodziły dwa składniki wyobraźni: fascynacja „wiekiem mechaniki” (zwłaszcza opartej na wykorzystaniu mechanizmów parowych), który już wtedy odchodził w niepamięć – wypierany przez technologie elektroniczne; oraz negacja zastanego kształtu rzeczywistości przez ruch punkowy, jaki w tamtym czasie ulegał estetycznemu pogłębieniu – głównie dzięki muzyce. Tę sublimację punkowego sprzeciwu wyznaczać zaczęływówczas brzmienia „gotyckie” i minimalistyczne zarazem, o eterycznych, subtelnych aranżacjach. Pierwsze płyty Black Tape For A Blue Girl – czy Universe Zero – są przykładem muzyki tamtego czasu, która – dzięki swoistej delikatności – pozyskała wkrótce „powietrzne” określenie: ethereal.
Sublimacja buntu i odrzucenie formuły świata ujednoliconego w nadmiarze identycznych, projektowanych komputerowo form, zrodziły steampunk – nurt dziś nadal żywotny w muzyce, a także coraz częściej adoptowany przez sztuki wizualne. Współczesną muzykę steampunkową wyróżnia wykorzystanie tradycyjnego akustycznego instrumentarium (fortepian, skrzypce, harfa, oraz gitara) z wyraźną ekspozycją perkusji (zwłaszcza zaś „talerzy”); a także – co dla jej wyrazu jest najważniejsze – dbałość o szczegół, tak instrumentalny, jak i wokalny. Nie bez znaczenia jest również warstwa wizualna utworów, „reprezentowanych” przez wypracowane nader starannie i fantazyjnie (choć także za pomocą tradycyjnych metod kinematografii) teledyski. Wszystko to zaś podbarwione zostaje stale obecnym elemementem horroru – o naturalistycznym, bądź psychologicznym źródle. Patrząc na rzeźby Grega von Seduce warto mieć w pamięci ich steampunkową genezę i swoisty „muzyczny” charakter. Posłuchajmy więc – oto brzmienie, oraz wygląd steampunka w nowej muzyce: Jaggery, utwór „Hostage Heart”, oraz duet Arborea w kompozycji „Pale Horse Fantasm”:
Znaczenie szczegółu. Wydźwięk całości jest nieodłączny od nastroju wnoszonego do niej przez detal. Popularne określenie „diabeł tkwi w szczegółach” nabiera w kontekście prac Grega von Seduce głębszego znaczenia. Zaznaczmy jednak, że demoniczność nie jest dla nich jedynym obszarem sensotwórczym; co więcej – przypisywanie tym rzeźbom „demonizmu” byłoby pomyłką widzenia. Kluczem zaś interpretacyjnym zbliżającym się do prawdy o dziełach Grega von Seduce jest zapatrzenie w detal, wysłuchanie opowieści szczegółu. „Twórz tak, jak tworzy natura” – zdają się mówić powołane przez niego formy. Czyli jak? „Od szczegółu do ogółu” – to najtrafniejsza odpowiedź tych kształtów. Początek twórczej przygody z detalem jest spotkaniem z materią – możliwie jak najszlachetniejszą, trwałą i konkretną. Materia to prawda i punkt wyjścia: metal, szkło, kamień, drewno i kość. Energia, czyli para (steam) – odpowiednik duszy w formach steampunkowych – rodzi się zaś z interakcji pomiędzy tymi składnikami, jeśli tylko artysta włoży w ich ukształtowanie odpowiednią ilość pracy i rzeczywistego ludzkiego trudu. Rzeźby Grega von Seduce to nie jest sztuka płytkiej iluzji; naśladownictwa we współczesnym znaczeniu, kiedy formę i trwałość materii – oraz całych rzeczy – „markują” tworzywa sztuczne. Szczegół ma tu również inne, nader ważne znaczenie. Jest hermeneutyką, a więc rodzajem filozoficznego namysłu. Sztuka dawnych mistrzów twórczego kształtowania materii, także tej myślowej – a więc hermeneia – jest tu istotnym kontekstem. Na prace Grega von Seduce patrzy się przez pryzmat kunsztownego detalu, który niejako otwiera formy poszczególnych rzeźb; w ten sposób przebiega także droga konkretnego „odczytywania” tych prac – umiejący uważnie patrzeć odbiorca nachyla się i studiuje z zachwytem ich szczegóły.
„Twórz tak, jak tworzy natura” – powtórzmy ten głos formy – czyli w trudzie, niedostrzegalnym jednak dla patrzącego. To także stara zasada, wykorzystywana chociażby przez architektów gotyckich katedr – „in sna operationes”, czyli budowanie na podobieństwo kształtów i wysiłku natury. Odżywa ona w „przyrodomorficznej” estetyce rzeźb Grega von Seduce, stanowiąc ich wyrazisty element steampunkowego sprzeciwu wobec „plastikowego” fałszu i schematycznej iluzji. Przejrzyste ważki, dziwne pająki, nietoperze skrzydła, oraz Gigerowskie ksenomorfy – to świat form naturalnych cudownie i paradoksalnie stworzony przez tę sztukę – wyrosłą przecież na gruncie fascynacji mechaniką.
Punk i elegancja. Niektóre, jeśli nie większość, z rzeźb Grega von Seduce tworzy materia wycofana z użytkowego znaczenia. Niezapominajmy, że punk to tyle, co ‚śmieć’, przedmiot ‚wykluczony’, isniejący ‚na marginesie’. Jednak nie tylko przedmiot. Obecnie już kolejne pokolenie młodych ludzi zmuszone jest używać tych określeń dla opisania swojego miejsca we współczesnej rzeczywistości. Stąd chociażby obecna popularność artystycznego wyrazu „życia bez perspektyw” – chłodna, lecz swoiście „natchniona” stylistyka muzyki „post punkowej”. Prace Grega von Seduce, podobnie jak dokonania całej „szkoły” steampunka, wpisane są w te znaczenia – traktując je zarazem w sposób nader rozwojowy i twórczy.
Stary, bezużyteczny nalewak do piwa, elementy baterii łazienkowych, części instrumentów muzycznych, zwoje drutów, części dawnych samochodów… Wszystkie te składniki, traktowane przez nowoczesną konsumpcyjną cywilizację jako „śmieci”, w rzeźbach firmowanych przez faktorię artysty, „Von Punk Factory”, uzyskują nowe istnienie, stając się niejako surrealnymi „przedmiotami do funkcjonowania symbolicznego” – bądź dziełami sztuki po prostu. Ich powtórne życie dalekie jest od śmietnikowego bezładu i destrukcji. Znamienne jest to, iż Greg von Seduce łączy elementy starych, „zużytych” przedmiotów z najszlachetniejszymi naturalnymi materiałami: złotem, srebrem, kością i drewnem. „Zużycie” i „wykluczenie” należy więc, w kontekście tych dzieł, umieszczać jedynie w nawiasie. Rzeczy, a w szerszym znaczeniu również i człowiekowi (pamiętajmy o steampunkowym zrównaniu pary i duszy, jako energii twórczej, oraz życiowej) przywracana jest godność powtórnej możliwości istnienia – i to w nader kunsztownej formie. Greg von Seduce tworzy więc sztukę, choć może to być już nadinterpretacją, na wskroś humanistyczną; tym też różni się od większości artystów peregrynujących składowiska staroci. Degeneracja i jej podkreślenie, w rodzaju prowokacyjnych – niejako zapowiadających wojenny bezład – kreacji Miszy Koptieva (przywołanych tu niegdyś w eseju o fotografiach Andrieja Stienina) to nie jest wymiar twórczości, po który sięga Greg von Seduce. Od jego postawy jest zaś tylko krok do tworzenia sztuki sensu stricto użytkowej, do wykonywania przedmiotów towarzyszących życiowej codzienności, jednak w odmienny sposób i w zindywidualizowanej formie – także więc i w tej dziedzinie „Von Punk Factory” odnajduje się, oraz prężnie działa.
II Miejsce.
Greg von Seduce na wernisażu wystawy „Piękno czai się w mroku” (MGOK Lidzbark)
Prace Grega von Seduce prezentowane były w ramach „objazdowej” wystawy „Piękno czai się w mroku”, której wernisaż w lidzbarskim Domu Kultury odbył się w zeszłym miesiącu. Lidzbark, niewielkie miasto na Mazurach – postanowiłem odwiedzić właśnie to miejsce, nieco oddalone od wpływu „głównych”, czy też mainstreamowych, oficjalnych nurtów kultury w Polsce. Nowoczesna kultura kieruje się nieco odmiennymi zasadami obecności, niż te, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić. Zanika, przede wszystkim, pojęcie granicy – nie tylko „kulturowej”, ale także tej, jaka dotąd oddzielała „centrum” od „peryferiów”. W ciągu kilku ostatnich lat działalności „medialnej” najczęściej zdarza mi się współpracować z artystami tworzącymi właśnie na peryferiach; dodać należy, iż niezależnie, czy są to peryferia krajów Europy Zachodniej i Ameryki Łacińskiej, czy też Rosji, Stanów Zjednoczonych, a nawet Japonii – zawsze trafiam tam na osobowości artystyczne najwyższej próby, świadomie poszukujące i tym poszukiwaniom oddane. Kształtują one też alternatywną sztukę, która w niedługim czasie, wypełnia znane sale koncertowe i wystawiennicze świata. Jak w tym kontekście prezentuje się kulturotwórcza moc peryferiów w Lidzbarku?
Wernisaż wystawy „Piękno czai się w mroku” (MGOK Lidzbark)
Człowiek, a konkretnie styl, w jakim potrafi on ująć dookolną rzeczywistość, jest dziś istotniejszy od materialnych desygnatów miejsca i jego przeznaczenia. Po wnętrzach lidzbarskiego Domu Kultury oprowadzały mnie dwie Przewodniczki, realizujące tam na co dzień program zajęć plastycznych dla dzieci. Choć w Domu Kultury pojawiłem się w czasie, w którym właśnie przypadały owe lekcje plastyki (na których temat nie zdążyłem zwrócić uwagi), przyjęty zostałem z należytą życzliwością i – co najważniejsze – bez irytującego „popędzania” kogoś, kto nieco głębiej chce przyjrzeć się sztuce, oraz wnętrzom przez nią wypełnionym. Jedna z Przewodniczek – z którą właśnie miałem prawdziwą przyjemność oglądania wystawy „Piękno czai się w mroku” – dała namówić się na zaskakująco rzeczową i twórczą rozmowę, której temat oscylował wokół rzeźb Grega von Seduce, sztuki „gotyckiej”, a także bliskiej mi muzyki grupy Dead Can Dance. Było to ujmujące i na długo pozostanie w pamięci – znacznie dłużej niż podobne doświadczenia – chociażby z ekspozycji bliskiej kolorytem sztuki w Sanoku (Festiwal „Love Never Dies” dedykowany twórczości Tomasza Beksińskiego) i Częstochowie (wystawa prac Zdzisława Beksińskiego pochodzących z kolekcji Anny i Piotra Dmochowskich). Druga z Przewodniczek służyła natomiast pomocą w sprawach organizacyjnych, co również odbyło się z wdziękiem, kulturalną „ogładą” i bez jakichkolwiek zastrzeżeń.
Budynek MGOK Lidzbark
Jak wygląda zaś samo miejsce? Dom Kultury w Lidzbarku jest nader sporym gmachem o nieregularnej formie architektonicznej. Charakterystyczna wysoka i pokryta równomiernym tynkiem ściana oddziela go od ulicy, co sprawia wrażenie pewnej „bariery psychologicznej” – na tyle silnej, iż warto o niej wspomnieć. Pierwsza część Domu Kultury to sala dawnego kina miejskiego (szkoda, że właśnie „dawnego”), w której odbywają się zazwyczaj przedstawienia teatralne i koncerty (ciekawe jakiej muzyki?); druga zaś (niedawno powiększona) mieści galerię „Nowa Przestrzeń”. W niej to właśnie pomieszczono ekspozycję rzeźb Grega von Seduce, oraz wystawę portretów znanych muzyków (głównie nurtu pop-rock) wykonanych techniką „batiku” – jest ona obszerna, jednak nie ujęła wystarczająco swoją tematyką, jak i formą.
Ekspozycja wystawy „Piękno czai się w mroku” (MGOK Lidzbark)
Wnętrze Domu Kultury… Domu Kultury? Brak mi klucza wizualnego, jak i muzycznego, który zdolny byłby przekonać „zwykłego człowieka”, iż jest to właśnie miejsce mieszczące kulturę, a nie szpital, urząd, bądź inną instytucję wymagającą po prostu czystych, białych i dużych pomieszczeń. Wszechobecny „syndrom białego sześcianu”, przed którym słusznie przestrzegano niegdyś słuchaczy „Laboratorium Edukacji Twórczej” warszawskiego Centrum Sztuki Współczesnej, również zdecydowanie przeszkadza odbiorowi sztuki. Nadmiar bieli jest zbyt cichy, przytłaczający – i bynajmniej nie spełnia się jako „środowisko neutralne”. Jednak rzeźby Grega von Seduce, oraz życzliwość Przewodniczek zrekompensowała mi to niemiłe doznanie bycia przytłoczonym amorficzną pustką.
„Czym jest potencjał”? Zapytałem, wychodząc, jedną z Przewodniczek. „Siłą… Energią” – odpowiedziała, rozbijając jedno znaczenie na dwa słowa. Siły i energii życzę zatem lidzbarskiemu Domowi Kultury, miejscu o sporym potencjale – który może zdystansować hordy miejscowych didżejów pustoszących smak i wyobraźnię każdego, kto choć z daleko usłyszy ich „twórczość”.
Do zobaczenia w kolejnym miejscu kultury w Polsce.
Szymon Gołąb
Za udostępnienie fotografii rzeźb dziękuję Artyście. Za wszelką inną pomoc – Pracownikom MGOK w Lidzbarku.