Recenzja płyty wydanej dwa lata temu? Dlaczego nie? Automelodi, czyli projekt kanadyjskiego muzyka Xaviera Paradisa (występującego też pod pseudonimem Arnaud Lazlaud), który zagra już w piątek 5 czerwca w warszawskim klubie Chmury, ma w swojej dyskografii dwa długogrające albumy – Automelodi (2010) i pochodzący z 2013 roku Surlendemains Acides. Zbliżający się koncert to dobra okazja, aby przybliżyć słuchaczom tę znakomitą muzykę.
Utwory pomieszczone na Surlendemains Acides zachwycają, przede wszystkim, swobodą i doskonałością w łączeniu tanecznych brzmień syntezatorowych z instrumentarium i nastrojem wyróżniającym stylistykę cold wave / post punk. Więcej, ten album jest zdecydowanie jedną z najbardziej udanych „fuzji syntezatora i gitary” we współczesnej niezależnej muzyce. Zaowocowało to połączeniem minimalizmu z nieco hermetyczną w wyrazie nastrojowością, jaką najnowsza kanadyjska scena zawdzięcza klasycznym zimno falowym francuskim wzorcom (Trisomnie 21), czy ich obecnym – rownież tworzącym we Francji – kontynuatorom (Peine Perdue, Orchidée Noire). Muzyka Automelodi w niewymuszony sposób udawadnia też, że awangardowość może podążać w parze z piosenkową, melodyjną ekspresją, którą podkreśla także świetny głos wokalisty (wszystkie teksty Automelodi są w języku francuskim). Dokładnie tak brzmią najlepsze utwory na płycie: „Aléas, dernières chances”, „Vacances à maiori”, „Digresse” (killer albumu), oraz „Métropole sous la pluie”. Warto wspomnieć, że teledysk do ostatniej z wymienionych kompozycji znalazł się w zestawieniu Wave Press – „Cold 15” zawierającym najlepsze wideoklipy wykonawców cold wave / minimal wave / post punk / synth pop powstałe w zeszłym roku. Można więc liczyć na to, że występy Automelodi są w warstwie wizualnej równie znakomite, jak proponowana przez ten projekt muzyka.
Nieco inny rodzaj chłodnej estetyki brzmienia, choć także potraktowanej z charakterystycznym dla Automelodi dystansem, proponują utwory Lazlauda powstałe poza tym projektem, w których pierwszym planie usłyszymy nieco bardziej skomplikowane syntezatorowe aranżacje, bliskie stylistyce duetu Martial Canterel.
Audycja Transmission / Transmisja obejmuje wydarzenie patronatem. Relacja z koncertu, w trakcie którego – jako support dla Automelodi – wystąpi także polska formacja SLPWK, ukaże się wkrótce na Wave Press. To znakomita propozycja koncertowa i jej widoczny ślad powinien pozostać także poza wyobraźnią i wyraźnie lepszym nastrojem tych, którzy w wydarzeniu tym będą uczestniczyli.
Kung Fury (film fabularny / animacja; reż. David Sandberg; Laser Unicors; Szwecja; 28 maja 2015)
Zdecydowanie – ten film warto obejrzeć. Dlaczego? Oto bowiem powstał ogólnie dostępny w sieci obraz, bijący popularnością (ponad trzy miliony odsłon w ciągu jednego dnia) głupawe „filmiki” publikowane na YouTube wprost z telefonicznej „kamerki” – których jedyną treścią jest brak treści (a w ich tworzeniu celują zwłaszcza polscy „jutuberzy”, zachwycając ex post swoją „kreatywnością” także rodzimych speców od marketingu).
Oglądając Kung Fury obcujemy z filmowym sensem i wyrazistymi znaczeniami, pozbawionymi jednak natrętnego elementu „moralizatorskiego”. Łatwość odbioru połączona z dość trudną treścią to walor, jaki nie pojawia się we współczesnym kinie dość często. Jego wprowadzeniu służy tu oszczędna fabuła, nawiązująca do zasad kina akcji sprzed ponad trzydziestu lat – ukazując tym samym jak bardzo pojemny i wciąż żywotny jest ten gatunek. Treść, do której jeszcze powrócimy, jest ważna – jednak Kung Fury urzeka przede wszystkim warstwą wizualną.
Kung Fury perfekcyjnie wskrzesza i ukazuje rekwizytorium filmów „klasy B” (choć nie tylko) lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Wyścigówka Lamborghini, transformers, neonowa grafika, dinozaury z „Jurassic Park”, wczesne komputery o monochromatycznych monitorach, zabawne już dziś stroje bohaterów, wehikuł czasu, czy wreszcie świetnie wmontowana w akcję reklama bezprzewodowego telefonu sprzed lat… Klasa roku 1985 sama w sobie! Odtwórca głównej roli nie tylko wygląda jak superbohater filmowego wintażu, ale także mówi odpowiednio spreparowanym głosem, zaś za pierwiastek erotyczny odpowiadają dwie dziewczyny (obowiązkowo o kontrastującej urodzie) w strojach „prehistorycznych” wojowniczek (chociaż walk kobiet, wrestlingu, zdecydowanie w tym filmie brakuje)… OK, poznajcie moc Chevroleta 5.0 V8 Super Power. Jego potężne serce sprawia, że zawsze jestem pierwszy w sprincie od świateł do świateł – i tak niezmiennie już od prawie trzydziestu lat. Chcecie mi dorównać?
Wintaż został tu umiejętnie połączony z groteskową „poetyką snu” w rodzaju tej, jaka wypełnia obrazy dark fantasy z epoki, chociażby „Wojnę światów – następne stulecie” Piotra Szulkina (1981), czy „Armię ciemności” Sama Raimiego (1993). Ostatni z wymienionych filmów przetłumaczył niegdyś Tomasz Beksiński i chyba tylko jego talent translatorski mógłby sprawić, że dialogi z Kung Fury dobrze zabrzmiałbyby po polsku… To kino tej miary – niejako wywiedzione z ducha, którego wywołał już w latach sześćdziesiątych Monty Python.
Muzyka? Oczywiście! Kung Fury to pierwsza (i udana) próba swoistego przełożenia stylistyki retro wave / synth pop na „język” filmu. Każda niemal scena nasycona jest doskonałymi rytmami, za które odpowiadają współcześni wykonawcy tworzący we wspomnianych gatunkach: Lost Years (formacja, która niedawno zremiksowała jeden z utworów Empathy Test – duetu doskonale znanego czytelnikom Wave Press), mitch murder, czy mistrz pastiszu – David Hasselhoff. Ale? Oczywiście jest i „ale” – zamiast nieco „rozwodnionego” brzmieniowo tematu „Redlining 6th” Betamaxx, winno się we wnętrzu filmu znaleźć choćby jedno nagranie obecnego prawodawcy syntezatorowego wintażu, Toxic Razora… Ciekawy jestem opinii innych pasjonatów retro / synth wave na temat ścieżki dźwiękowej do Kung Fury – zwłaszcza, że film ten jest pierwszym znaczącym uprzystępnieniem tej sceny szerokiemu gronu odbiorców.
Wróćmy do treści. Film w zwartej postaci zawiera wreszcie opis czegoś, co współcześnie wskrzesiło się niejako „samo”, niezależnie od jakichkolwiek intencji twórczych… Widma nazizmu. Ten ponury składnik obecnej rzeczywistości pojawia się w Kung Fury nagle, niemal według zasady deus ex machina, zaś jego wizualny i psychologiczny portret został tu nad wyraz dokładnie i przemyślanie wprowadzony. Dlaczego jest to istotne? Jedną z podstawowych wartości kina, co potwierdził chociażby niemiecki „demoniczny” ekspresjonizm filmowy Roberta Wiene („Gabinet doktora Calighari”; 1920), czy Friedricha Wilhelma Murnaua („Nosferatu – symfonia groza”; 1922) jest jego szczególna wrażliwość i predylekcja do ukazywania powszechnych lęków, oraz kształtów zbiorowej nieświadomości. David Sandberg, reżyser biegły w tworzeniu krótkich form w konwencji horroru, tę specyficznie kinową wartość nie tylko zawarł w Kung Fury, ale skondensował ją tu do szeregu najistotniejszych obrazów, czyniąc czytelną dla dzisiejszego widza popędzanego (szczególnie w internecie) nadmiarem informacji.
Przykłady? To chociażby kadr ze zbliżeniem twarzy Kungführera (filmowego odpowiednika wodza nazistów) wprost nawiązujący do opisu wizualnych przejawów osobowości nekrofilitycznej w klasycznej książce Ericha Fromma „Anatomia ludzkiej destrukcyjności”; to dosadne w znaczeniu połączenie jego mównicy z karabinem maszynowym; to wskazanie na zdolność do adaptacji zawartą w toksycznych ideologiach (esesmani mówią w tym filmie po szwedzku, w ojczystym języku reżysera); to wreszcie zwrócenie uwagi na „reaktywny”, odradzający się charakter zła… Tego rodzaju krótkie „komunikaty wizualne”, jakimi operuje Sandberg, czynią z Kung Fury niemal arcydzieło aktualności – dystansujące rozwlekłą (i przyznajmy to, niepotrzebnie jątrzącą) martyrologię, znaną chociażby z najnowszych polskich produkcji „kina wojennego”. Kung Fury nie tylko więc bawi, ale i poucza. Polecam ten film, także widzom nie będącym fanami brzmień retro / synth wave.
Sally Dige: Hard to Please (LP; Night School Records; Niemcy; 11 maja 2015)
Kim jest Sally Dige? To niezwykła osobowość artystyczna ukształtowana ze składników kultury Południowej Afryki (z tego rejonu świata pochodzi jej matka, artystka sztuk wizualnych), oraz Europy Zachodniej (jej ojciec jest duńskim farmerem). Jakie to ma konsekwencje dla muzyki tworzonej przez Sally? Nie spodziewajmy się folklorystycznego bajania, czy „multikulturowych” łamańców brzmienia i nastroju… Jej debiutancki longplay to najczystsza ekspresja syntezatorowej muzyki chłodu spod znaku cold / minimal wave, oraz synth / dark pop.
Sally Dige – zdjęcie z wkładki do płyty 7″ (2012)
Hard To Please jest pierwszym pełnowymiarowym wydawnictwem artystki, której muzyczne doświadczenie sięga roku 2012, kiedy to ukazał się – nakładem znanej wytwórni Fabrika Records – jej debiutancki krążek zatytułowany 7″. Od tego czasu Sally Dige niezmiennie fascynuje słuchaczy minimalistyczną i pełną powabu stylistyką utworów, oraz towarzyszących im aranżacji wizualnych. Widzialność (potraktowana ze smakiem i bez zbędnego epatowania cielesnością) to ważny składnik twórczości tej artystki, podejmującej – w tym zakresie – częstą współpracę z performerami, projektantami, fotografikami, oraz reżyserami z całego niemal świata. Godnym odnotowania talentem do kreacji wizualnych dysponuje również siostra Sally, Johannah Jørgensen.
Sally Dige
Muzyka na płycie Hard to Please, podobnie jak na poprzednich wydawnictwach Sally Dige, sekunduje jej feerycznym wizjom, a zarazem jest urzekająco zachowawcza. Próżno szukać tu elektronicznych „fajerwerków”, oraz obliczonych na efekt eksperymentów wokalnych i melodycznych. Już otwierająca album tytułowa kompozycja „Hard to Please” zaświadcza, z jaką muzyką będziemy mieli do czynienia – głos Sally jest tu bliski metodzie wokalnej Siouxsie Sioux (co słychać zaś szczególnie wyraźnie we wspaniałym „Immaculate Deception”), a towarzyszące mu syntezatorowe instrumentarium przywołuje aurę klasycznych albumów Depeche Mode. Usłyszymy tu także nastrój nawiązujący do najlepszych dokonań gatunku ethereal spod znaku wczesnych wydawnictw wytwórni 4AD („You Girl”, oraz cudowna wygłosowa ballada – „Dance Of Delusion”). Wszystkie te elementy spaja zaś ogromny potencjał subtelnego piękna i rytmicznej energii. Jestem zachwycony!
Hard to Please to wydawnictwo ważne także z innego powodu; dzięki niemu bowiem Sally Dige ukazała, jak rozwojowym gatunkiem jest obecnie ciemne wcielenie tanecznej elektroniki – dark pop. Artystka uczyniła zdecydowany krok naprzód dla całego tego stylu (i nie ma w tym stwierdzeniu przesady), łącząc piosenkową melodyjność (znaną chociażby z dokonań iamamiwhoami, Aliny Orlovej, czy Darkness Falls) z chłodną ascetyczną ekspresją minimal wave. Pokazała także, że muzyka może nie tylko brzmieć, ale i „wyglądać” – zwłaszcza, kiedy tworzy ją kobiecość odważna, lecz daleka od wulgarnego nachylania tego, co wzniosłe i istotne do nudnych rejestrów „modelingu” i pornografii.
iamamiwhoami: Blue (LP; To whom it may concern; Szwecja; 10 listopada 2014)
Żywiołem tej muzyki jest kobiecość. Jej przekładem na obrazy są zaś woda i błękit – nader starannie bowiem i z tajemniczym urokiem żywioł ten podkreślony został w warstwie wizualnej wydawnictwa – w towarzyszących utworom teledyskach, oraz oprawie graficznej płyty. Jest to już znak rozpoznawczy wszystkich dokonań iamamiwhoami i założonej przez nią wytwórni – projektu artystycznego To whom it may concern. Kluczem do Blue jest więc korespondencja sztuk. Obrazy wyraźnie odpowiadają tu dźwiękom.
Szwedzka wokalistka powołała odrębną jakość w obrębie współczesnych elektronicznych brzmień; jest ona wypadkową gatunków ethereal, oraz dream / synth pop o barwie nieco zbliżonej – w przypadku wcześniejszych dokonań iamamiwhoami – do mrocznej estetyki utworów Kate Wax. Najnowszy, trzeci longplay Jonny Lee jest jednak albumem zdecydowanie mniej ciemnym, brak zaś minorowych tonacji (jak chociażby niezapomniana i wypełniona nadprzyrodzonym niemal urokiem ballada „sever” z płyty kin z 2012 roku) wynagrodzony został tu nastrojem swoistej podróży do głębi specyficznie kobiecego pojmowania sztuki. Dzięki temu Blue jest albumem lekkim w odbiorze (lecz nie banalnym), oraz pełnym przewrotnie kuszącego powabu. Przewrotność? Jak najbardziej! Ta wspaniała muzyka zarazem kontestuje estetykę pop i wpisuje się w jej najwyższy artystycznie poziom – wciąż pozostając jednak dokonaniem w pełni awangardowym. Pod tym względem fenomen iamamiwhoami nie ma chyba precedensu na współczesnej światowej scenie pop.
Awangardowość nie jest jednakże pierwszym planem Blue i to odróżnia tę płytę od poprzednich dokonań iam. Wdzięk i lekkość przekładają się tu na melodyjność i harmonię tej muzyki, bardzo spoistej pod względem brzmienia, oraz nastroju. Otwarcie albumu, kompozycja „Fountain” jest zapowiedzią i zarazem skupieniem już tych walorów, które odnajdziemy podczas całej podróży do wnętrza Blue. Tak, podróż to metafora tej muzyki. Jej rytmu nie wyznacza zaś gorączkowy zgiełk zagubienia i poszukiwań, ale swoiste „chłodne falowanie” oceanu, czyli bezmiaru do którego dążą te dźwięki. „Hunting for Pearls”, „Blue Blue”, „Chasing Kites”, „Thin”, „Shadowshow”, oraz wspomniana „Fountain” – to najlepsze momenty tej podróży. Zaznaczmy też, że płyty najlepiej słucha się w najbardziej „ekskluzywnej” wersji wydawnictwa, zatytułowanej Blue island. Jest to concept album, w którym połączenia utworów jeszcze wyraźniej podkreślają podróżniczy żywioł tej muzyki. Doznania towarzyszące odbiorowi są, w tym przypadku, niemal bliskie znanej ze snów o miłości „wizji oceanicznej”.
Jest jeszcze coś bardzo ważnego… Spójrzcie na kolejne zdjęcie iam:
Wspomniałem o żywiole kobiecości. Jej podkreślanie (na krawędzi erotycznego wyrazu) związane jest z estetyką pop i – zdawaloby się – że współczesny awangardyzm będzie tę kobiecości usuwał z pierwszego planu, zbywał milczeniem i zastępował ersatzami. Iamamiwhoami czyni jednak inaczej, powołując sztukę, której kobiecość jest sednem. Kobiecość podkreślona surowością i suwerrennością płci. Żywioł naturalny i potężny – ponownie, wraz z iam, wkraczający na scenę. W ten oto sposób szwedzka awangarda przekroczyła estetykę gender – wpisaną podobno wyraźnie w jej najnowszą historię. Sztuka, jako forma aktywności bliska naturze, potrafi jednym subtelnym gestem przekreślić najbardziej nawet wydumane teorie – czyniąc to z wdziękiem przejrzystych czarów ważki. Oto Force Of Nature – sens dźwięków i obrazów tworzonych przez iamamiwhoami.
Non – Human Persons: No Fear (LP; k-dreams records; Niemcy; 22 maja 2014)
Czekałem na tę płytę, zapowiedzianą znakomitym singlem „Gloria” – i oczekiwania te nie okazały się daremne. No Fear to niezrównana muzyczna opowieść, a także konsekwentnie zbudowana jakość nie mająca odpowiedników na współczesnej scenie cold wave / ethereal / synth pop.
Kluczem do tej muzyki jest transowość. Podkład beatu (kojarzący się tu z psychodeliczną feerią goa) obecny jest niemal w każdej kompozycji. Utwory wykraczają poza przyjęty dla chłodnej elektroniki schemat, między innymi poprzez swój niespotykanie rozbudowany charakter. Czas trwania niektórych kompozycji zbliża się tu bowiem do dziesięciu minut – to zabieg, który przenosi tę muzykę w obszar dźwiękowej narracji, wielowymiarowej opowieści syntezatorowych, pulsujących brzmień. No Fear jest zdecydowanie albumem skomplikowanej, długiej frazy muzycznej, jednak – co podkreśla jedynie kunsztowność tej płyty – pozostawiającej po sobie wrażenie wdzięku, świetlistości i uroku. O tej muzyce należy mówić właśnie metaforami światła, barwnego widma – ciemność nie jest jej wyłącznym żywiołem. Eteryczny żeński wokal wzmacnia i utrwala to odczucie.
Non – Human Persons
Brzmienia Non – Human Persons wyróżnia jeszcze coś – ogromny potencjał improwizacyjny. Tę właściwość muzyki cenię najwyżej; jest ona bowiem sztuką i w tym sensie winna posiadać charakter rozwojowy. Długość i kunsztowna faktura poszczególnych kompozycji na No Fear pozwala traktować je jako swego rodzaju podstawę dla nieskończonej wprost liczby improwizacyjnych wariacji. Świadczy to z kolei, że podstawowym obszarem istnienia tych brzmień jest żywa interakcja ze słuchaczem. Duet Non – Humans Persons ma wielki potencjał koncertowy, bliski improwizacyjnemu kunsztowi Xeno & Oaklander, mimo poruszania się w zdecydowanie odmiennej estetyce.
Non – Human Persons to nowe zjawisko na berlińskiej – a więc prowokującej światowe przemiany – scenie. Zjawisko, dodajmy, przygotowywane z niezwykłą starannością, także w obszarach pozamuzycznych. To także kolejna formacja w katalogu nowej wytwórni k-dreams records. Intuicja podpowiada mi, że mamy tu do czynienia z początkiem czegoś naprawdę fascynującego.