Job Karma: Society Suicide (LP; Klanggalerie / Requiem Rec; Polska; 11 maja 2014)
There is bad karma for jobseekers in Poland. To na początek. Dalej zacytować można fragmenty swoistego manifestu dołączonego do tej niesamowitej płyty: „the world as you know it is coming to an end. The good times are over (…) The future is not bright: it is an abyss, into which whole world might fall”…
To coś więcej niż spóźniony millenaryzm. To aeria otaczającego nas czasu, odpowiedzią na którego ułomny i nieprzychylny człowiekowi kształt stała się muzyka awangardy elektronicznej XXI wieku. Awangardy chłodu, minimalizmu i dekadencji. „No tomorrow” śpiewa Nic Hamersly; wtórują mu – Illustratione Sonore („no future” w refrenie utworu Violence), Sixth june (Fade), This Cold Night (It is not OK), Lebanon Hanover (Sadness is Rebellion), oraz wielu innych… To coś więcej niż tylko konwencja współczesnej odmiany cold wave.
Czy najnowszy album formacji Job Karma, podejmuje tę rękawicę w pojedynku o wyrażenie kształtów życia tu i teraz? Na pewno tak, lecz czyni to odmiennie. Society Suicide jest ponowieniem gestu samobójstwa społecznego, podniesionego niegdyś do rangi manifestu w dokonaniach Rolanda Topora. Lepiej wykluczyć się samemu, niż poddać się wykluczeniu przez innych – oto sens tej nauki, wykład na dziś. Jak wtóruje mu muzyka?

Płytę otwiera niemal rdzennie chłodnofalowa kompozycja Oil – i jest to inwokacja pełna i wyrazista. Odnajduje ona kontynuację jeszcze w kilku miejscach albumu (chociażby w znakomitym – podkreślmy – utworze Change, przywodzącym na myśl najnowsze dokonania Peine Perdue). Wyróżnikiem liczących się wydawnictw nurtu cold wave / minimal synth jest ostatnio oscylacja, zmienność nastrojowa – również i Society Suicide wpisuje się w tę estetykę. Napięcia tej płyty są jednak mniej ekspresjonistyczne, bogatsze w muzyczne barwy i przemiany gatunkowe. Tuż po przywołanym nagłosie wybrzmiewa utwór Trees – bliski muzyce konkretnej i codziennej audiosferze polskich miast, gdzie niedostępność cenowa gazu zmusza mieszkańców do opalania drewnem, przysposobionym wcześniej do odpowiednich rozmiarów piłami łańcuchowymi. To chyba najbardziej „polski dźwięk” ostatnich czasów – i zarazem jedyny, lecz użyty zasadnie i świadomie, „zgrzyt” na tej płycie. Urzekają Earth i Greed, kompozycje o dostojeństwie bliskim repertuarowi This Mortal Coil, czy wzniosłym nastrojom płyt Der Blaue Reiter. Kodą albumu jest ambientowa „suicydalna suita” (tak określmy tę ciekawą herezję) Death Day. Pojawia się tu melorecytacja (Anna Nacher!), dla której najbliższym kontekstem są zaś polskojęzyczne dokonania aratKilo – jest więc aktualnie i z właściwym wysmakowaniem muzycznej frazy. Odniesienia mnożę jednak nie w celu wskazania wtórności, o której w przypadku tej płyty, nie ma mowy. Głosy żeńskie… Nie wątpliwie ubarwiają album i czynią go eterycznym – podobnie jak tradycyjne „folkowe” instrumentarium (Marek Styczyński!).
Dosyć, albo za wiele. Nic więcej nie powiem – to ważna i piękna muzyka, która musi zaistnieć w osobistym kontakcie z wyobraźnią odbiorcy. Po to chociażby, aby choć przez moment mógł odczuć potencję wolności.
Szymon Gołąb
Skomentuj